Page 549 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom trzeci.
P. 549
stukanie kilofa i młotków, od czasu do czasu wołanie o pomoc, płacz. Rodzina,
która ukryła się w rezerwuarze wody, została odprowadzona wczesnym rankiem,
ale chyba byli jeszcze inni ukrywający się na podwórzu.
Isroel polecił większości grupy spędzać czas na górze w komórce, aby zwol-
nić nieco miejsca w piwnicy dla Szolemka i Belli. Przy Szolemku została Estera,
a przy Belli – Dziunia. Michał czuwał nad nimi na drabinie. Isroel nie ruszał się
z miejsca w komórce, gdzie wygrzebał drugą dziurę dla celów obserwacyjnych.
Obok leżała Blumcia Ejbuszyc, chłopcy – Szlamek i Abramek, Rachela i Dawid,
a także Bunim.
W ciemności Bunim ledwo widział Rachelę i Dawida. Jedynie szary cień ich
twarzy dochodził do jego krótkowzrocznych oczu. Ale ich czuł. Od czasu do cza-
su ruszali się i dotykali go ramieniem, nogą. Słyszał również ich szepty. Kilka
dni wcześniej w czasie takiego siedzenia w bliskości przygryzł nabiegłe krwią,
opuchnięte usta. Serce bolało. Niełatwo było rozstać się z Rachelą na zawsze
w ten sposób. Leżała w ramionach obcego, a zarazem tak bliskiego chłopaka,
a jednocześnie była jego ukochaną. Chciał ją kochać bez zazdrości i rezygnacji.
Ale mógł to osiągnąć jedynie w świetle dnia, gdy na niego patrzyła. Wówczas
przejmował go patos, który pochodził z tego samego źródła, co miłość do Miriam
i Blimele, z tego samego źródła, z którego biła jego poezja. – Przyjmuję z miło-
ścią… przyjmuję z miłością… – mówił w takich chwilach do siebie, biorąc w ten
sposób o wiele więcej niż ramiona Dawida obejmujące Rachelę.
Ale nie nocą i nie w chwilach, kiedy los dźwięczał mu w uszach dźwiękiem
młotów stukających na odległych piętrach. W takich chwilach wszystko w nim
rwało się, aby przypaść do Racheli, wczepić w nią i szeptać: – Miłości, ty jesteś
moja. Ratuj się… Pozwól, abym cię ochronił moim ciałem i życiem.
Podobnie w takich chwilach nie mógł objąć niedokończoności swojego dzieła.
Nie chciał wierzyć, że nie będzie mógł doprowadzić go do końca.
Dzisiaj pojął obie rzeczy. I swoje rozstanie z Rachelą, i niedokończoność swojego
poematu. Również w niedokończoności była jakaś finalność. Dokądś dotarł, chociaż
wciąż był w drodze. Coś osiągnął, choć wciąż był w połowie wysiłków. Gołąb, twórczy
niepokój, gruchał całkiem nowym gruchaniem. Udręczone serce wciąż jeszcze nie
pozwalało wziąć ostatniego oddechu – a przecież już tak nie dręczyło. Wierność w nim
czuwała rozgałęziona we wszystkich kierunkach, płonęła jak promienie rozżarzonego
słońca. Promienie te rozpościerały się nie tylko do Racheli – lecz także do Dawida,
nie tylko do każdego w kryjówce, lecz również poza nią – do Miriam i Blimele –
i również poza nie. Tęsknił do tej rzadkiej chwili, kiedy ukrywający się siedzieli
pod drzewem wiśniowym i można było wyrzucić z siebie krzyk bólu i jedności ze
wszystkim, co przemija i wschodzi. Teraz musiał go ujarzmiać. Dlatego w jego
umyśle dźwięczał jeszcze potężniej – tysięcznym echem. Od tej pory dla Bunima
istniała tylko jedna cisza, ta właśnie – przerwana, uzdrawiająca niemym bólem.
Stukanie kilofa na zewnątrz przybliżyło się. Dobiegało od ostatniego wejścia
na podwórko. W pobliżu dało się słyszeć stukot oficerek na schodach. Niemieckie 547