Page 610 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom drugi.
P. 610

brudu pod paznokciami, a teraz wydawało mu się, że jak długo by ich nie czyścił,
               fetor i tak pod nimi pozostanie. Uwolnienie się od niego jest niemożliwe. Pan
               Adam był już po codziennej kąpieli w lodowato zimnej wodzie, ale nie było mu
               zimno, chociaż w pokoju nie czuło się ciepła, bo żar z pieca kaflowego Krejny
               nie docierał tu przez zamknięte drzwi. Był już po swojej rutynowej codziennej
               gimnastyce, do której wrócił wraz ze zmianą zatrudnienia i nowym stylem życia.
               Kucharka Rejzl powiedziała mu, że wygląda jak „klepsydra”. Powinna go dzisiaj
               zobaczyć. Te cztery tygodnie przepracowane przy fekaliach zdziałały cuda. Dobrze
               się odżywiał, otrzymywał szklankę mleka, no i miał porządne talony. Niczego mu
               nie brakowało.
                  W końcu odłożył szczotkę, wstał, zgasił światło i rzucił się na łóżko jak samo-
               bójca skaczący w otchłań morza. A to dlatego, że przy wszystkich korzyściach
               zapach, który roznosił się od niego, niemal przyprawiał go o chorobę – nie tyle
               za dnia, przy pracy, kiedy w zasadzie go nie czuł, lecz nocą, kiedy kładł się do
               łóżka w tej intymnej bliskości z sobą samym. Wtedy jego nozdrza stawały się
               szczególnie wrażliwe. Brzydził się swoich rąk i gdzie by ich nie ukrył pod kołdrą,
               one i tak dawały o sobie znać. Leżał z otwartymi oczyma, skierowanymi w stronę
               okna, do którego przymarzły zesztywniałe, podarte zasłonki. Wraz z kwiatami
               wymalowanymi przez mróz na szybie wyglądały niczym świetlisty, srebrny namiot.
               W sposób nieoczekiwany i dziwny powodowały, że myślał o… Krejnie. Potrzebował
               jej. Pragnął mieć ją przy sobie w łóżku. Zaspokoiłaby go. Tak, nie znosił jej. W to
               nie wątpił. Ale należała ona do tych nielicznych kobiet z getta, które miały piersi
               i biodra. Czasami, kiedy rano widział ją na wpół ubraną, jak kręci się po swoim
               pokoju, gorzko-słodkie wspomnienie wstrząsało jego ciałem na wskroś niczym
               znany, przyjemny zapach, który wraca do nas nieoczekiwanie. Krejna obdarzona
               była tą ciężką, masywną urodą pulchnych kobiet, które niegdyś kochał. W tym
               życiu, które kiedyś prowadzili, ich spotkanie graniczyłoby niemal z cudem.
                  Ostatnio starał się być w stosunku do niej przyjazny, nawet uległy. Pomagał
               w domu, palił w piecu, przynosił wodę. Pozwalał krzyczeć na siebie, dyrygować
               sobą, jakby był jednym z jej dzieci. Czekał na odpowiedni moment… na przypływ
               odwagi. Ten pewny siebie pan Adam, który brał kobiety jak bierze się kawałek
               ciasta, bez żadnych ceremonii i ceregieli, miał obawy przed Krejną – „Poszuki-
               waczką Skarbów”. To był strach nie tyle przed nią samą, co przed jej odmową,
               ponieważ on nie pragnął jedynie żaru jej ciała, ale także tego ciepła, które z niej
               promieniowało. Działo się jednak tak, że im bardziej był jej uległy, tym bardziej
               ona się złościła. I niejednokrotnie nachodziła go obawa, że pewnego pięknego
               dnia kobieta wyrzuci go z mieszkania. A tu była jego ostatnia przystań, z której
               nie miał już dokąd pójść.
                  Problem z Krejną był zupełnie prosty. Akurat smród Adama w ogóle jej nie
               przeszkadzał. Przyzwyczaiła się do tego typu zapachów i nie przejmowała nimi.
               A czy ona sama nie spędziła swojego dzieciństwa właśnie przy klozecie? A jej
         608   młodość czy nie przebiegała w pobliżu zbiornika z odchodami? W tym wypadku
   605   606   607   608   609   610   611   612   613   614   615