Page 608 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom drugi.
P. 608

nadzieję, że będzie zbyt późno, aby Samuel zdecydował się przekroczyć most,
               więc zostanie z nią na noc.
                  Usłyszała, że ktoś zawołał: „Dwunasta!” – i w tym momencie światło zgasło.
               W pierwszej chwili było tak cicho, że Sabince wydawało się, iż słyszy, jak śnieg na
               dworze zsuwa się z dachu, potem rozległo się coś jak kocie miauczenie i piski.
               Poczuła, że objęcie Samuela wokół jej talii rozluźnia się. Odsunął ją od siebie,
               otrząsnął się, po czym wybiegł z domu. Piski wokół niej nie ustawały. Czuła, jak
               serce jej wali. Miała zawroty głowy. Ciężko stanęła na nogach i ciemność za-
               wirowała przed nią kolorowymi kręgami. Wybiegła za Samuelem. Zobaczyła go
               leżącego w śniegu, twarzą do ziemi, na wpół zasypanego. Z krzykiem zawróciła,
               wołając gości. Dużo czasu zajęło im wciągnięcie jego ciężkiego ciała z powrotem
               do pomieszczenia.
                  I tak pozostał u niej na noc, podobnie jak inni goście. Sabinka nie spała zatem
               sama, a mimo to i tak płakała.


                                                 *



                  Noc sylwestrowa.
                  Serce pana Adama biło rytmicznie i zdrowo, wystukując łacińską frazę, która
               ostatnio mu się przypomniała: Pecunia non olet, pieniądze nie śmierdzą. Senten-
               cja ta chodziła mu po głowie w dzień i w nocy. Czasami słyszał ją, a innym razem
               w ogóle nie miał świadomości, że w nim rozbrzmiewa, podobnie jak człowiek,
               który czasem słyszy własne serce, ale nie zwraca na nie uwagi. A ono mimo to
               wybijało rytm: pie-nią-dze… nie… śmier-dzą… chleb… nie… śmier-dzi.
                  Do fekaliów wysyłano Żydów często za karę, tak jak zsyła się na przymusowe
               roboty do innego kraju. Kierowano tam na tydzień, dwa, albo na miesiąc w zależ-
               ności od powagi przewinienia. Byli jednak fekaliarze, nawet całe rodziny, którzy
               wybrali tę profesję dobrowolnie ze względu na podwójną porcję zupy, szklankę
               mleka i talony, które się otrzymywało. Pan Adam należał do tych ochotników.
                  Fekaliarze tworzyli zamkniętą, oddzielną kastę niczym członkowie orientalnych
               sekt. I podobnie jak oni byli nietykalni. Pełnili nieustannie swe święte powołanie,
               aby obsłużyć i utrzymać w czystości drewniane „świątynki”, które znajdowały się
               na każdym podwórzu.
                  Mieli też swoje własne stroje kapłańskie: brązowe, poplamione kombinezony.
               Kobiety i dzieci też się czasami w nie stroiły. Ich świątynne utensylia stanowiły:
               czerpak z długą rączką oraz wiadro. Tym wybierali ekskrementy ze zbiorników
               i napełniali nimi beczki w kolorze ceglastej czerwieni spoczywające na dra-
               biniastych wozach, które za dyszle umieszczone z przodu ciągnęli zazwyczaj
               mężczyźni, jeden albo dwóch, a z tyłu, wyciągniętymi rękoma, z opuszczonymi
         606   głowami, pchały kobiety, dzieci lub po prostu słabsi pracownicy. Nierzadko na
   603   604   605   606   607   608   609   610   611   612   613