Page 612 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom drugi.
P. 612
się zimno, mogłoby, Boże uchowaj, już być po nich. Leżała teraz rozedrgana i nie-
spokojna na łóżku, wsłuchując się w oddechy dzieci. Zazwyczaj nie przejmowała
się tak przeziębieniami swoich pociech. Dzieci muszą się hartować i im mniej się
człowiek z nimi pieści, tym lżej przechodzą wszystkie choroby. Tym razem jednak
sytuacja była nadzwyczajna. Krejna liczyła się z tym, że lada dzień dostanie „za-
proszenie na wesele”. Szła na pierwszy ogień zarówno dlatego, że była żoną już
odesłanego wysiedleńca, jak i dlatego, że należała do grona zasiłkowców. Nie
wiedziała, czy powinna rozpaczać, czy się cieszyć. Z jednej strony ogarniało ją
przerażenie na samą myśl o podróży z dziećmi w takie zimno. Z drugiej jednak
strony miała nadzieję, że spotka się ze swym Fajwisiem, bez którego żyć jej
się nie chciało. I tak jej serce było jedną rozdartą raną. A do tego czuła się tak
opuszczona, tak samotna, jak jeszcze nigdy w życiu.
Spod stołu puszczały do niej oko naszykowane plecaki i chlebaki z tą odrobiną
dobytku i rzeczy do zabrania. Do czego były podobne te tobołki – do aniołów czy
do demonów? Czego się domagały – aby wyruszyć w obcy, skuty lodem świat
na poszukiwanie Fajwisia, tam, gdzie nie będzie już Bałut ani nawet Łodzi, czy
też aby pozostać w getcie i ukrywać się wraz z maluchami?
Chore dzieci spały niespokojnie, kręciły się i kaszlały. Za każdym razem pod-
biegała do nich, dotykała ich głów, przyciskała do swego miękkiego łona i znów
dokładała do pieca. Kręciła się wokół stołu, wokół tobołów i załamywała ręce.
Nagle usłyszała głosik Dwojry. Córeczka siedziała na łóżku i kołysała się, maja-
cząc w gorączce straszne, chrapliwe słowa. Krejna przypadła do swej starszej
dziewczynki, objęła ją swym pełnym ciałem i tak kołysząc, z powrotem położyła
ją na czerwonej, nieobleczonej poduszce: – Wos s’hot zech dir gecholemt di
64
nacht un jene nacht, zol ojsgejn cu undzere sojnims kep… – splunęła trzy razy
i pobiegła do kuchni przygotować trochę cymesu z jednej marchewki. Wciskała
go łyżeczką do rozpalonych ust dziewczynki: – Jedz, jedz, mój źrebaczku… To
jest słodkie. To jest dobre. Napełni ci usteczka… – Z oczu zaczęły jej płynąć łzy,
które obmywały buzię dziewczynki. Podziałały one na chorą niczym lekarstwo,
z twarzyczki zniknęło napięcie, a oddech purpurowych warg stał się lżejszy
i spokojniejszy.
Zrozpaczona Krejna położyła się z powrotem do łóżka. Poczuła jak lament
wstrząsa całym jej ciałem, a zęby uderzają o siebie. Aby się wzmocnić i wziąć
w garść, zaczęła rozniecać w sobie ogień nienawiści: o, jakże była rozjuszona! Jaka
była wściekła z powodu tej niesprawiedliwości, jaka spotkała ją i jej dzieci! Furia
w niej narastała, wzbierała, rozżarzała się, wypełniając sobą jej łono, ciężkimi
czyniąc ręce i nogi, całe ciało: „Poćwiartuję go! Poćwiartuję go!” – wygrażała –
64 Formuła ochronna wypowiadana po złym śnie (wypowiedziana przez Krejnę w dialekcie łódzkim
języka jidysz): „Co się tobie złego przyśniło tej nocy i tamtej nocy, oby spadło na głowy naszych
610 wrogów”.