Page 614 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom drugi.
P. 614

Na ile jednak znam siebie i w ogóle naturę człowieka, z czasem prawdopodob-
               nie zwrócę się przeciw tej prawdzie, wrócę do stanu niewiedzy, wybiorę ciemność
               zamiast olśnienia. Zmusi mnie do tego moje ciało. Ono chce żyć.
                  Pierwszy raz pokonałem dziś schody na piętro. Zaszedłem do Wintera, mojego
               pacjenta. To dziwne, że właśnie z nim, a nie z mamą, Nadzią, Gutmanem albo
               Szafranem zachciało mi się spędzić ten dzisiejszy wieczór. Zrozum – problem
               polega na tym, że bez względu na oddanie moi bliscy stali mi się obcy. Moje
               osobiste przeżycia, których jedynie ja doświadczyłem, stworzyły barierę między
               nami. Z Winterem więcej mnie dzisiaj łączy. Nie jestem jego lekarzem, a on nie
               jest moim pacjentem. Obaj jesteśmy poszkodowani. W równym stopniu.
                  Siedzieliśmy przy oknie w ciemnym pokoju. Winter zeskrobał nożem ma-
               larskim szron z szyb, jakby zdrapywał niepotrzebne plamy z płótna. Ciepłem
               oddechu usunął matowość szyby i naszym oczom ukazało się nocne getto. Była
               jasna noc. Chudy księżyc oświetlał domy, uliczki, nawet most na Lutomierskiej
               mogliśmy zobaczyć.
                  – Co za cudowna obojętność – powiedział Winter, a ja słuchałem jego słów.
               Oczy z przyjemnością chłonęły lodowate piękno. Kiedy jednak ten obraz docierał
               do serca, zaczynał parzyć jak rozżarzony kawałek węgla. Zadawał ból. Winter
               powiedział: – Noc nad gettem jest jak biała kwoka. Zaszlachtowana kwoka. Jej
               dwa rozpostarte skrzydła leżą nad poszczególnymi częściami getta, przykrywając
               czarne kurczaki – domy, przywierając do nich zimnymi piórami, zamarzniętym
               puchem. O tam, widzisz most? To jest biała szyja ptaka, wygięta, sztywniejąca
               w ostatnim spazmie. Widzisz ciemną ulicę Zgierską, która ciągnie się pod nim?
               To jest nóż szojcheta zanurzony w gardle. Krew nie cieknie ani z szyi, ani z noża.
               Krew stężała i zatamowana została brunatnym skrzepem: ceglanym kościołem
               stojącym w pobliżu. Z samego jego czubka spogląda martwe oko kury – zegar
               ze stojącymi wskazówkami. Czerwony, pusty kościół w środku getta. Co za wie-
               loznaczny symbol o tylu twarzach! W niszy stoi Matka Boska, gipsowa, płacząca
               lalka w niebieskiej sukni. Dzisiaj jest dzień narodzin jej dziecka . Zimny śnieg
                                                                    65
               przykrywa jej ramiona, aureolę, fałdy szat. Jaki ma związek z martwą kwoką?…
               Czasami… kiedy ją mijam, mam ochotę strącić ją z jej piedestału i schować pod
               pelerynę. Chcę skruszyć jej posągowe ciało i oddechem roztopić zimne, pacior-
               kowe łzy, które stoją w jej szklanych oczach. Chcę wydobyć z jej roztrzaskanych
               gipsowych członków żywą postać matki świata. Matki, która ochrania, obejmuje
               z czułością i prowadzi swoje zagubione dzieci nie na Golgotę, lecz jak najdalej od
               niej… Chcę, aby stała się uniwersum, aby stała się Bogiem. Dziecięce marzenie
               artystyczne… Ale prawda, Michale, jest inna. Prawdą jest obojętność. Czasami
               ohydna obojętność, czasami imponująca.




         612   65    Albo pomyłka autorki, albo celowe połączenie nocy sylwestrowej i nocy wigilijnej.
   609   610   611   612   613   614   615   616   617   618   619