Page 594 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom drugi.
P. 594

się brakiem taktu. Myślę, że nie jest zbyt mądra, skoro akurat w tym momencie
               wybrała wiersz Bera Sznapera  pod tytułem Gramatyka, zaczynający się od
                                         51
               słów: „Ja umieram, ty umierasz, on umiera, my umieramy”. Zbiła nas tym wier-
               szem z pantałyku. Oczywiście utwór ten ma wymowę społeczną i pasowałby do
               sytuacji w getcie, ale nie harmonizował z nastrojem. A do tego Gitla uśmiechała
               się anielsko i pokazywała te swoje białe zęby, jakby sobie żartowała – z siebie,
               z wiersza, z nas?
                  Wróciwszy do domu, musiałem zająć się moją rodziną. Jeśli chodzi o mamę,
               nie jest to łatwe w dzisiejszych czasach, a zwłaszcza teraz, kiedy nad gettem
               wisi rozkaz „wysiedlenia”. Mama pracuje wciąż w obieralni kuchennej i cały boży
               dzień przesiaduje w zimnej, na wpół rozwalonej szopie. Góra przemarzniętych
               kartofli leży pośrodku, a wokół gromada kobiet z wiadrami u boku. Wyglądają
               jak zaklęte czarownice, które muszą obierać i obierać – godzina po godzinie,
               dzień po dniu, w wiecznej ciemności i zimnie.
                  Staram się być posłuszny wobec mamy, znoszę w milczeniu, ze stoickim
               spokojem, jej złośliwe gadanie. Ulegam jej. Może mnie teraz wyzywać wszelkiego
               rodzaju określeniami: brudas, pokraka, mazgaj. Wszystko mi jedno. Mnie wybrała
               sobie na ofiarę, na której może wyładować swoją złość. Jeśli ma jej to pomóc,
               niech tak będzie. Oczywiście czasem mam poczucie, że nigdy mnie nie kochała,
               ale podchodzę do tego filozoficznie. Ludzie boją się kochać w getcie – nawet
               matki. Ale zapędzam się teraz w nieprzyjemne obszary, a dziś tego nie chcę.
                  Z okazji Nowego Roku mama zrobiła babkę z fusów od kawy zmieszanych
               z przemarzniętymi, startymi obierkami z kartofli. To ci delikatesy! Dołożyłem do
               pieca, żeby dłużej trzymał ciepło, a nastrój mamy rozgrzałem doniosłymi wiado-
               mościami politycznymi. Abramek wziął garnek z łyżką i zaczął bębnić, że omal
               uszy nam nie popękały. Mama zaczęła klaskać, a ja widząc, w jak dobrym jest
               humorze, wziąłem ją w ramiona i ucałowaliśmy się.
                  Dobrze jest mieć nadzieję. Najtrudniejsze problemy wydają się wówczas lżejsze
               i do rozwiązania. Niech się już ta wojna skończy i niech nas już stąd uwolnią!
                  Dzisiaj, na początek nowego roku, wypada poczynić parę postanowień i zo-
               bowiązać się do ich wypełnienia. Chciałbym: 1) przestrzegać podziału chleba
               i każdego dnia jeść równą porcję, uważając, aby również Abramek tak robił; 2)
               zdobyć gdzieś książeczkę o zasadach sanitarnych i higienicznych, aby uchronić
               rodzinę przed chorobami. Szczególnie przed tyfusem (w delikatny sposób muszę
               zwrócić uwagę chłopakowi, który pracuje obok mnie w resorcie, na wszy space-
               rujące mu nad kołnierzem); 3) codziennie, bez względu na zmęczenie i zimno,
               myć się do połowy i patrzeć, czy Abramek i mama też tak robią; 4) prać każdego




               51   Ber Sznaper (1906–1939 lub 1942) – poeta jidyszowy pochodzący ze Lwowa, w latach 1926–
                  1930 studiował w Wiedniu w hebrajskim Seminarium Nauczycielskim, a w 1932 r. opuścił rodzinny
         592      Lwów i przeniósł się do Warszawy. Pierwszy zbiór poezji wydał w Wiedniu w 1927 r.
   589   590   591   592   593   594   595   596   597   598   599