Page 592 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom drugi.
P. 592

Wypełniała go ufność. To był ten wiersz, wielki poemat, który zamierzał
               napisać – monument zbudowany ze słów, który chciał postawić swojemu ojcu,
               matce, sprzedawcy toffi, Chaimowi Pończosznikowi, Herszowi Berowi Kamasz-
               nikowi – i sobie samemu. Jego pisanie było zarówno śpiewem z otchłani, jak
               i o otchłani. To był krzyk, wołanie do odległych przestrzeni i czasów. I był to szept
               do najbliższego ucha na sąsiedniej poduszce.
                  Był trzeźwy, choć dławił się uczuciami i tryskał słowami, jakby ta pieśń pieniła
               się w nim, szukając drogi ujścia. Zmagał się z tym przypływem, poskramiał go
               przytomnie, ogarniał zimnym, trzeźwym intelektem. Kreślił, mazał, poskramiał
               gadatliwość i ociosywał ją niczym kowal, który wykuwa rozżarzony kawałek żelaza.
               Potok słów formował jak garncarz, który odrzuca nadmiar gliniastej mazi, aby
               nadać kształt tworzonemu przez siebie naczyniu. Pogryziony ołówek przedzierał
               się przez linie buchalterskich arkuszy, jakby był niecierpliwym rumakiem, który
               dopiero co uciekł z zamkniętej stajni, radosnym koniem ze wzburzoną grzywą
               i spienionym pyskiem. Wierzchowcem wyrywającym się do galopu, zachłyśniętym
               wolnością bezkresnych szlaków na papierze. Rzucał się, ponieważ oracz, który
               szedł za nim w postaci ręki Symchy Bunima, zaprzągł go do ciężkich lemieszy,
               wstrzymując uzdą i nawracając, aby od nowa przebiegać dopiero co przemierzone
               drogi, aby je korygować, wygładzać. Ten spieniony rumak musiał skapitulować,
               poddać się prowadzącej go ręce. – I tak podążali do przodu, zostawiając za sobą
               dzieło coraz bliższe doskonałości.
                  Dopiero tuż przed świtem, kiedy świeczka przy łóżku wypaliła się już do ostat-
               niego kawałeczka knota, a palce w rękawiczkach przypominały sople, z których
               wyślizgiwał się ołówek, Symcha Bunim ciężko opadł na poduszkę. Zdjął okulary,
               przykrył rozpalone oczy zimnymi dłońmi i tak leżał – spełniony, z poczuciem we-
               wnętrznej ulgi. Po chwili znów podparł się na łokciu, wziął do ręki zapisane kartki
               papieru. Przez zamknięte okiennice do pokoju przedzierała się szarość świtu.
               Nie można było czytać przy takim świetle. Bunim niemym szeptem snuł swoją
               pieśń do zamarzniętych szyb, do lustra w szafie, do oddechu Blimele, do Miriam.
               Teraz mógł pozwolić sobie na luksus upajania się własnym wierszem. Zanurzył
               się w nim po szyję jak w studni, która w tym momencie przestawała należeć już
               tylko do niego. Nad jej krawędzią pochylał się cichy gołąb, opowiadając swoim
               łagodnym gruchaniem o wdzięczności za spełnioną radość tworzenia.



                                                 *







         590
   587   588   589   590   591   592   593   594   595   596   597