Page 552 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom drugi.
P. 552

– Idź do Prezesa, tatusiu – poprosiła Bella.
                  Samuel rzucił ze złością: – Powiedziałem, że nie mogę nadstawiać karku!
                   Mietek zostawił ojca z córką samych i pobiegł do domu. – Muszę się ukry-
               wać! – wyjaśnił wzburzony Góreckim, przebiegając wzrokiem po ich twarzach
               i oczekując rady.
                  Pani Górecka odezwała się pierwsza: – W dzień możesz zostawać w miesz-
               kaniu. Będziemy zamykać cię z zewnątrz.
                  – A w nocy – wyrwała się Stefcia – gdyby forsowali drzwi, możesz wydostać
               się na dach przez okienko.
                  Dwa razy szukano go u Góreckich i uratował się dzięki dachowemu okienku.
               Po tygodniu ukrywania się zablokowano mu kartki żywnościowe i utracił prawo
               do odbierania swoich racji. Pan Górecki zaczął się krzywić, a w końcu, pokłó-
               ciwszy się z żoną i ze Stefcią, powiedział otwarcie Mietkowi, żeby nie pokazywał
               się więcej przy stole.
                   Każdego wieczora przychodziła Bella z torbą jedzenia. Przynosiła ciepłe zupy,
               czasami trochę mięsa i cukru. Przez pierwsze dni Mietek był rozsądny i cierpliwy:
               dzielił jedzenie na porcje, zostawiając część na następny dzień. Jednak po paru
               dniach głód chwycił go mocno w swoje szpony i nie mogąc się doczekać przyjścia
               Belli, zjadał wszystko za jednym razem. Siedzenie w zamkniętym mieszkaniu
               przypomniało smak dni spędzonych w więzieniu. Jednak tym razem nie odczuwał
               buntu ani wściekłości. Zagnieździła się w nim pustka. Leżał całymi dniami na
               łóżku, gapiąc się w górę, na dachowe okienko, ponad którym przepływały chmury
               pośpiesznie pędzone przez jesienne wiatry. Czekał na Bellę. W jego wyobraźni
               zlewała się w jedno z torbą jedzenia. Wyczekiwał jej z utęsknieniem, zerkając co
               chwilę na zegar i odliczając godziny, minuty, sekundy dzielące go od jej przyjścia.
                  Kiedy przychodziła, wszystko burzyło się w nim, jak gdyby wraz z krążącą
               w nim krwią przelatywał przez jego ciało wicher. Rzucał się w stronę drzwi, bieg-
               nąc naprzeciw Belli i chwytał ją w ramiona. Chciał patrzeć w jej duże, ciemne
               oczy, lecz trzymając ją przyciśniętą do siebie nie mógł oderwać wzroku od torby,
               którą trzymała w ręce. Krępował się jeść w jej obecności, odchodził więc, niczym
               pies z kością, na bok, do stolika, i siadał odwrócony do niej tyłem. Mówiła za jego
               plecami – pocieszając go cicho i łagodnie. Połykał jej słowa z każdym kęsem
               jedzenia i nie miał pojęcia, o czym mówi.
                   Nocami przychodziła Stefcia. Ona również przynosiła mu część ze swojej racji
               żywności. Rzucał się wygłodniały zarówno na jedzenie, jak i na nią. W pierwszym
               tygodniu swego odosobnienia wyrywał ją ze snu za każdym razem, gdy budził się
               i czuł w sobie pustkę. Później jednak całkiem wygasło w nim pożądanie. Stefcia
               pochlipywała samotnie u jego boku. Odgłos jej płaczu mieszał się z dźwiękiem
               kropel deszczu stukających o szyby dachowego okienka. Noce jednak mijały
               jeszcze jako tako. Gorzej było za dnia. Bella przyniosła mu książki, lecz nie mógł
               ich czytać. Myślał tylko o jedzeniu, a im większy stawał się głód, tym dłuższe
         550   wydawały mu się dni.
   547   548   549   550   551   552   553   554   555   556   557