Page 557 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom drugi.
P. 557

Przerzucił rękę nad jej ramionami i objął jej szyję. Szli tak ulicami nie widząc, co
                  się wokół nich dzieje. – Wierz mi... Czy wierzysz? – wymamrotał.
                     Potrząsnęła głową: – Czasami jesteśmy uwięzieni nie w jednej klatce, lecz
                  w wielu. Patrzymy na siebie poprzez kraty. Ranimy się poprzez kraty... Bo jeste-
                  śmy tak bezradni.
                     Nie chciał, by tak mówiła. Jej słowa były jego słowami i dlatego raniły go
                  w dwójnasób.
                     Ponownie ogarnęło go przygnębienie.
                      – Nie wiedziałem... że też jesteś już tak przygnębiona jak ja...
                     – Już?... Wybudowałam sobie tunel pod moją klatką i ukrywam się w nim.
                  Marzenia... Książki... Nauka... Ten tunel prowadzi donikąd. Ciężko tym, którzy
                  zapomnieli o celu, o sensie, o ideałach. Cóż mają począć?
                      Jej słowa wywołały mętlik w głowie Mietka. Tęsknota w jego sercu wirowała
                  niczym karuzela, pozostając jednak nieruchoma. To było nie do zniesienia. Chciał
                  uciec od Belli, a równocześnie nie mógł się od niej oderwać. – Jesteś przecież
                  moim ptaszkiem... Jesteśmy w jednej klatce.
                     – Daj spokój! Co poczniesz z takim brzydkim ptakiem, który nie potrafi śpiewać?



                                                    *


                     Gdy otworzył oczy rankiem następnego dnia, wiedział, że musi się stawić do
                  pracy w resorcie krawieckim. Myślał nawet o tym, by wyskoczyć z łóżka i ubrać
                  się, w końcu jednak obrócił się do ściany i spał dalej. Przez sen poczuł zapach
                  odgrzewanego chleba – pusty żołądek rozbudził go. Do pokoju weszła Stefcia
                  ubrana w płaszcz z kapturem, przygotowana już do pracy. Podbiegła do niego:
                      – Mietku, czy zapomniałeś? Idziesz dziś do resortu!
                     Mrugnął do niej okiem: – Jestem chory... Pożycz mi kawałek chleba.
                     – Nie mam, Mieciu.
                     – A suchary?
                     – Już zjadłam. Możesz pobrać swoją rację chleba, jeśli zostajesz. Odbierz
                  też i nasze.
                     Przyniosła mu parę plasterków brukwi i wyszła. Schrupał je ospale, po
                  czym znowu zasnął. Nie na długo jednak. Coś wyrwało go ze snu i postawiło na
                  nogi. Cisza w mieszkaniu? Burczenie w żołądku? Pierwsze, co przyszło mu na
                  myśl, było, że Dziunia i Bella nie przyjdą już więcej z prowiantem. Dowlókł się
                  do kuchni Góreckich i zaczął szperać po ich szafkach. Wszystkie były puste, za
                  wyjątkiem jednej, w której stał słoik marmolady. Chwycił go do ręki, zanurzył
                  w nim palec, po czym oblizał go szybko i zaraz zanurzył jeszcze raz. Miał wielką
                  ochotę wyjeść cały słoik, ale przyszła mu na myśl Stefcia: „Tak nisko jeszcze nie
                  upadłem” – powiedział sobie. „Nie chcę już dłużej być na utrzymaniu kobiet”.   555
   552   553   554   555   556   557   558   559   560   561   562