Page 561 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom drugi.
P. 561
znaleźć można to jedyne miejsce, w którym warto zamieszkać, nazywając je
domem. Czy powinien wprowadzić się do serca Belli? To znowu oznaczałoby ży-
cie na czyjś koszt, jeśli nie pozwoliłby jej zamieszkać w swoim sercu. A tego nie
mógł zrobić. Nie miał nic do zaoferowania. Komory jego serca były puste, a ono
samo było mroczną, przepastną rozpadliną. Nie chciał jej więcej widzieć na oczy.
Nigdy. Była brzydka. Miała krzywy nos, okropną figurę, toporne nogi i szerokie
biodra. Nawet z litości nie potrafiłby się z nią przespać. W wyobraźni rozebrał
ją do naga, by móc się jeszcze bardziej naśmiewać z jej brzydoty, znęcać się
nad nią i zadawać ból. O, on rozbudziłby w niej dziką namiętność… Z błaganiem
zaoferowałaby mu swe dziewictwo. A potem zostawiłby ją.
Znalazł się na bazarze. Zaczepiano go ze wszystkich stron, dotykając jego
walizki. Proponowano mu ćwiartki chleba, kawałek masła, kartofle, marchew.
Jakiś chudy mężczyzna nie przestawał zagadywać go, aż w końcu doszedłszy
najwyraźniej do wniosku, że młody człowiek z walizką niedosłyszy, huknął mu
prosto do ucha: – Mam dla pana towar pierwszej klasy!
Mietek aż podskoczył. Już miał zdzielić mężczyznę pięścią w twarz, gdy
zauważył na jego dłoni strzęp papieru, a na nim czerwonawy, lśniący kawałek
kiełbasy. Złapał go i błyskawicznie wpakował sobie do ust. Zanim mężczyzna
połapał się, co się stało, Mietek był już na drugim końcu targu.
Biegł ulicą, zahaczając walizką przechodniów. Kawałek kiełbasy między zę-
bami nie miał ani odrobiny smaku, jak gdyby to nie Mietek go jadł. Zęby i dziąsła
czerpały przyjemność jedynie z rozgryzania go.
Gdy przeszedł przez most, znowu zaczęli go zaczepiać uliczni handlarze.
Oferowano mu chleb, cukier, kartofle, kawałki drewna. Miał wielką ochotę po-
wtórzyć wcześniejszy wybryk, lecz zabrakło mu energii. Pozwolił nawet, by jakiś
handlarz wciągnął go w bramę, zajrzał do wnętrza walizki i powybierał z niej to,
co go interesowało. W zamian Mietek otrzymał kawałek chleba, trochę cukru
i parę marchewek. Potem powlókł się do następnej bramy, by sprzedawać tam
bieliznę, koszule, skarpety, swetry. Chodził tak od bramy do bramy, mając przy
tym wrażenie, że bierze udział w jakiejś psotnej zabawie, aż z walizy zniknęła
ostatnia sztuka odzieży. Teraz leżały w niej opakowane w przeróżne rodzaje
papieru paczuszki z jedzeniem. Niespodziewanie znalazł się na Marysinie, obok
szopy, w której mieściła się kiedyś hachszara. Chciał do niej wejść, zauważywszy
jednak w oddali czapkę policjanta, oddalił się pośpiesznie. Kręcił się bez celu
pomiędzy domami, aż w końcu usiadł przy pompie i otworzył walizkę. Wyciągnął
też z kieszeni nóż, nie użył go jednak, lecz wpychając do ust palcami wszystko,
co akurat wpadło mu w rękę, rozrywał zębami, gryzł i przeżuwał. Już po chwili
walizka świeciła pustką. Chciał ją zostawić na pompie taką otwartą i pustą jak
rozpruty, wypróżniony brzuch, przyszło mu jednak do głowy, że ktoś może ją
znaleźć i sobie zabrać. Wziął więc nóż i zaczął ją powoli kroić na kawałki.
Poczuł się znów jak psotnik, mały Miecio, który cieszy się z tego, że zabawka
daje się tak pięknie popsuć. Wyciął precyzyjnie równe pasy skóry, przepiłował 559