Page 564 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom drugi.
P. 564

dzieci, które selekcjonowały szpulki i tym właśnie zajmował się przez cały swój
               dziesięciogodzinny dzień pracy.
                  Zmizerniał, schudł. Miał teraz twarz „klepsydry”, a głęboko osadzone oczy były
               tak ciemne, jakby wypełniały je same źrenice. Nosił stary, znoszony i pełen dziur
               zimowy płaszcz, który sięgał mu do kolan. Przepasywał go skórzanym paskiem,
               z którego zwisały przyczepione do niego menażka i łyżka. Na nogach nosił duże,
               stukoczące trepy wypchane skrawkami krawieckimi, szmatami i papierem.
                   Mieszkał teraz u starszego małżeństwa, niedaleko resortu. Mieli jeden pokój,
               a za posłanie służył Mietkowi cienki siennik położony obok pieca. Staruszkowie
               byli zasiłkowcami. Ich córki i synowie porozrzucani byli po świecie – jeden syn
               w Palestynie, drugi w Ameryce, trzeci w Argentynie. Na ścianach mieszkania
               wisiały wizerunki dzieci i wnuków starszej pary. Oboje przez cały dzień zaabsor-
               bowani byli swego rodzaju rozmową ze zdjęciami. Mówili raz do jednej córki, raz
               do drugiej, to znowu powtarzali imiona wnuków. Staruszkowie byli po dziecin-
               nemu beztroscy i wydawało się, że nie mają żadnych zmartwień na głowie. Coś
               triumfalnie złośliwego było w ich spojrzeniach, gdy patrzyli na Mietka, jakby jego
               los i noszony przezeń strój sprawiały im radość. Nieraz też staruszka pozwalała
               sobie w obecności Mietka na zaczepne komentarze: „Nasz Jankielek jeździ sobie
               teraz automobilem z czwórką swoich pociech, oby żyły zdrowo... A nasza Fejgu-
               sia, oby żyła wiecznie, leży pewnie na plaży w Tel Awiwie i opala się na słońcu”.
                  Mieszkanie starych ludzi było nagrzane, a piec nigdy nie wygasał. Wydawało
               się, że staruszkowie posiadają niewyczerpany zapas szmat, które nieustająco,
               z ekstrawaganckim entuzjazmem palili dniem i nocą. Prawie nigdy nie zasypiali.
               O którejkolwiek godzinie w środku nocy Mietek by się obudził, słyszał ich szepty
               lub skrzypienie drzwiczek pieca, kiedy dokładali do ognia, czy też zabierali się
               ni stąd, ni zowąd za gotowanie posiłku.
                  Nie jadali dużo. Gotowali zupę w małym garnuszku, po czym godzinami sior-
               bali ją po trochu. Ich szafka z jedzeniem nie była zamknięta, a Mietek wiedział,
               że znajduje się w niej zarówno chleb, jak i mąka oraz cukier. Cóż z tego jednak,
               skoro nigdy nie zostawiali go w mieszkaniu samego.
                  Mietek zjadał cały swój przydział chleba zaraz po tym, jak go odbierał, a inne
               produkty pochłaniał na surowo. Parę razy próbował ugotować sobie lane kluski,
               lecz potrawa wychodziła mu zupełnie bez smaku. Nie był dobrym kucharzem,
               a staruszkę tak absorbowały jej dzieci uśmiechające się do niej z fotografii, że
               nie miała czasu, by zauważyć nieporadność Mietka. Przyjęła go do swojego
               mieszkania nie z litości i nie z powodu profitów. Bała się po prostu, że Wydział
               Mieszkaniowy przydzieli jej jakiegoś zniemczonego Żyda czy Żydówkę, a więc
               ludzi, którzy byli dla niej tyle samo warci co goje.
                  Mietek niespecjalnie się staruszkami przejmował, gdy jednak złapał gdzieś
               wszy, nie chciał się z tym przed nimi zdradzić. Wszy, zagnieździwszy się pod pa-
               chami i na owłosionej klatce piersiowej Mietka, nie pozwalały mu spać. Wszystkie
         562   wieczory mijały mu więc na zabawie w „kotka i myszkę” z parą staruszków – chciał
   559   560   561   562   563   564   565   566   567   568   569