Page 563 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom drugi.
P. 563

Nocnym niebem ciągnęły niskie chmury. To po nich szli oboje, po tej miękkości
                  w górze. Było cicho i niczego im nie brakowało. Ani śladu głodu, ani śladu pra-
                  gnień. Ogarnęła ich oślepiająca radość zbliżającego się końca.
                      W milczeniu szukali ścieżki prowadzącej na cmentarz. Wtopiła się gdzieś
                  w ziemię, w ciemność. Grudy ziemi, po których brnęli, były wilgotne i błotniste.
                  Szli chwiejnym krokiem, jak pijani. Przepływające w górze chmury przyprawiały
                  o zawrót głowy. Nie mieli pojęcia, czy posuwają się naprzód, czy też kręcą się
                  w kółko w tym samym miejscu. W pobliżu nie było widać żadnych domów ani sto-
                  dół. Otaczała ich smolistoczarna pustka, niczym grób bez początku i bez końca.
                     Coś zaświszczało obok ich głów. W ciemności rozległ się twardy, metaliczny
                  dźwięk, jak gdyby wielki dziadek do orzechów rozgniótł łupinę pustki. Mietek
                  z Bellą upadli – ciało przy ciele – w błoto. Rozległ się drugi strzał. Zagrzebali się
                  głębiej w lepkiej ziemi, przyciskając się do jej szczypiącego przymrozkiem łona.
                  Przez chwilę leżeli tak, słysząc, jak jedno obok drugiego biją ich serca. Mietek
                  pierwszy zerwał się na nogi. Złapał Bellę za rękaw i zaczął ciągnąć z powrotem.
                  Znowu koło ich uszu zaświszczała kula. Biegli w stronę rysujących się na tle
                  nieba konturów domów i stodół. Mietek wybełkotał, szczękając zębami: – Zaraz
                  będzie Marysińska... Schowamy się w jakiejś bramie...
                      Biegli teraz osobno. Odległość i mrok pomiędzy nimi narastały. Nie widzieli
                  się już i przestali słyszeć odgłosy swych biegnących kroków. Bella dotarła sama
                  na ulicę Marysińską. Opadła na próg, opierając głowę o ścianę budynku. Dość
                  długo trwało zanim Mietek ją odnalazł i usiadł obok niej: – Może tutaj? – zapro-
                  ponował niepewnie.
                     Przysunęła się bliżej niego, zarzucając mu ręce na szyję. – Czy nie widzisz, że
                  to straciło sens...? – Milczała długo, po czym dodała: – Dlaczego nas nie trafiono?
                  Byłoby to jak deus ex machina... – Poczuła łzy Mietka na swoich rękach, lecz
                  nie poruszyła się. Spod zamkniętych drzwi dochodził odgłosy pobrzękujących
                  naczyń, rozmów, płaczu dzieci. Ktoś śpiewał starą, ludową piosenkę, patelnie
                  i garnki dźwięczały. Mietek wstał. Bella złapała go za rękę. – Mietku, kocham
                  cię... Może to ma jakieś znaczenie?
                     Zostawił ją samą siedzącą na progu i odszedł, znikając w ciemności.



                                                    *


                     Z nadejściem zimy Mietek był już stuprocentowym getciarzem. Pracował
                  w resorcie krawieckim. Jednak zamiast awansować, staczał się ciągle w dół. Na
                  początku posadzono go przy maszynie do szycia. Nie potrafił jednak opanować
                  sztuki krawieckiej i wciąż trzeba było po nim poprawiać. Przydzielono go więc do
                  fastrygowania, ale nawet tu nie było z niego pożytku, gdyż wykonywał swą pracę
                  niedokładnie. Przeniesiono go w końcu do grupy dziesięcio-, dwunastoletnich   561
   558   559   560   561   562   563   564   565   566   567   568