Page 559 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom drugi.
P. 559
Chleb, lepki i czerniawy, kruszył się podczas krojenia. Jednak to, co jadł, nie było
zwykłym, ciepłym chlebem, lecz ucieleśnieniem życia, które zniknęło w nim nie-
zauważalnie razem z ostatnimi okruchami... Na pustym stole pobłyskiwał tylko
nóż – lśniący i bezużyteczny.
Trudno mu było usiedzieć w mieszkaniu, gdzie na stole leżał pobłyskujący
ostrzem nóż, a w niezamkniętej szafce znajdowały się trzy nienapoczęte bochenki
chleba... Mógł gdzieś pójść – gdziekolwiek chciał. Wydawało mu się jednak, że
nie jest jeszcze zupełnie wolny i ktoś stoi po drugiej stronie drzwi, pilnując, żeby
nie uciekł. Przystawiwszy krzesło pod dachowe okienko, otworzył je i usadowił
się na dachu z nogami spuszczonymi do wnętrza pokoju. Nie przygotowywał
się w ten sposób do ucieczki, gdyby po niego przyszli. Po prostu bał się prze-
bywać w mieszkaniu Góreckich sam na sam z trzema chlebami. Siedząc tak,
gratulował sobie wytrwałości. Nie był już chłopcem, lecz odpowiedzialnym za
swoje czyny mężczyzną. Spojrzał w dół na opustoszałe w połowie podwórko.
Na szaro-burych, zdeptanych grządkach bawiło się kilkoro małych dzieci. Stare
kobiety dreptały z torbami jedzenia z kooperatyw. Jakiś człowiek niósł wiadro
wody z sąsiedniego podwórka. Mietek myślał teraz o Góreckich w zupełnie inny
niż dotychczas sposób. Tak wiele dla niego zrobili, a oto jak on im się odwdzię-
czył – wyjadł ich marmoladę i nawet nie miał kawałka chleba, żeby im to jakoś
wynagrodzić. Najwidoczniej nie był jeszcze mężczyzną – chciał tylko nim być.
Miał wstać rano i pójść do pracy – na nowe stanowisko w resorcie. Nie poszedł
jednak i wiedział, że nazajutrz też nie pójdzie. Nie może. To nie ma sensu... To
wszystko pozbawione jest najmniejszego sensu. Ale chleba Góreckich nie ruszy...
W żadnym razie nie ruszy.
Wyciągnął górną część tułowia na dachu pokrytym papą, podpierając rękami
głowę. W szybie uchylonego pod kątem okna widział odbicie bladego, chylącego
się ku zachodowi jesiennego słońca oraz kawałek błękitu nieba z szarymi chmu-
rami, które przypominały mu swym kształtem górę Olimp. Na tym tle widoczne
było zniekształcone odbicie jego samego. Słońce wyostrzało świetliste refleksy
na jego gęstej czuprynie, a ramiona i barki obramowane były złotą poświatą.
Widział w szybie odpoczywającego młodego boga – siebie samego, stworzonego
na podobieństwo człowieka. Co za farsa! Gdzieś z dołu dochodził do niego daleki
i stłumiony zgiełk krzątającego się getta. – Co za absurd! – zamknął oczy i ujrzał
przed sobą Bellę wyciągającą w jego stronę swą czystą dłoń. Jej brzydka twarz
była pociągająca, urzekająca, jasna. Wstydził się przed nią. Rozczochranych
włosów? Brudnej koszuli? Nie, nie tego.
Chciało mu się spać. Mimo to zdobył się na wysiłek i zeskoczył z powrotem do
mieszkania Góreckich, unikając przy tym patrzenia w stronę szafki z chlebem.
Wziął dwa puste wiadra i poszedł po wodę. Przy pompowaniu pogwizdywał.
Żałował, że wiadra napełniły się tak szybko. Z wiadrem w każdej ręce ruszył
z powrotem do domu. Dźwigany ciężar odebrał mu ochotę do gwizdania. W jego
wnętrzu wszystko spało, leżał wciąż na dachu i przeglądał się w szybie. Podczas 557