Page 560 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom drugi.
P. 560

tej powrotnej drogi parę razy ugięły się pod nim kolana. Było to dla niego tak
               nowe i komiczne doznanie, że aż chciało mu się śmiać. Jego nogi były przecież
               zawsze tak wytrzymałe i mocne, a tu nagle załamywały się i całe ciało opadało
               w dół. Dało mu się to we znaki zwłaszcza wtedy, gdy wchodził po schodach,
               kiedy to o mały włos wiadra nie wypadły mu z rąk. Gdy wszedł do mieszkania,
               zaczerpnął i napił się wody. Chłód, który rozlał się w jego wnętrzu, nie zdołał go
               jednak rozbudzić. Dowlókł się do swojego pokoju, rzucił na łóżko i od razu zasnął.
               We śnie widział siebie przy dachowym oknie. Odbicie, które dojrzał w szybie, nie
               było jednak jego odbiciem, lecz Belli. Pożądał jej. Nie tylko jej twarzy, nie tylko jej
               niezgrabnego ciała z szerokimi biodrami, z ciężkimi, niezgrabnymi nogami – po-
               żądał czystości... Kryształowej czystości szkła. Chciał się do niej dostać, dotrzeć
               do samego kryształowego rdzenia jej istoty i samemu stać się tak czystym.
                  Nie spostrzegł nawet, kiedy się obudził. Leżał na łóżku z otwartymi oczami
               i patrzył w sufit. Obok na stoliku stał zegar. Nie był ciekaw, która jest godzina.
               Wiedział jednak, że powinien coś zrobić. Usiadł i próbował sobie przypomnieć,
               co. Tak, miał pozamiatać mieszkanie Góreckich. Wszedł do nich, wziął miotłę
               i powoli, niezdarnie zaczął zgarniać kurz. Gdy skończył, zabrał się za mycie
               pustego dzbanka po kawie. Uśmiechnął się pod nosem, patrząc na swoje ubru-
               dzone, czarne prawie ręce. Potem wziął nóż i porozcinał na pół wiązkę drewna
               na podpałkę, układając je na piecu. Gdy skończył, włożył nóż do kieszeni, tak po
               prostu, jak gdyby wkładał do niej ołówek, i poszedł do siebie spakować rzeczy.
               Otworzywszy walizkę, powrzucał do niej wszystko, co wpadło mu w ręce. Wyszedł,
               zamknął drzwi i wsunął klucz w szparę między nimi a podłogą – z powrotem do
               mieszkania.
                  Poszedł do domu przy Lutomierskiej. Kucharka Rejzl powitała go, jak gdyby
               spodziewała się, że przyjdzie: – Oby spotkało to moich wrogów! Wróciłeś, żeby
               tu zamieszkać?! – zawołała ze złością, zbliżając się do niego. – Po moim trupie!
               Myślisz, że mało miałam kłopotów z twoją szaloną matką i zwariowanym ojcem?
               Na czyj koszt zamierzasz tu żyć?
                  – Gdzie jest Bella? – zapytał tak cicho, że Rejzl na pewno nie dosłyszała.
               Mówiła coś wciąż, nacierając przy tym na niego. Mietek cofał się krok za kro-
               kiem, aż w końcu znalazłszy się przy wyjściu, puścił się biegiem, uciekając od
               twardego, męskiego głosu Rejzl.
                  Biegł Lutomierską i wydawało mu się, że Rejzl biegnie za nim. Nie było już
               kąta, w którym mógłby się schować i nie było też drogi odwrotu. Ulica była pełna
               ludzi śpieszących z pracy, dzieci wracających ze szkoły i poirytowanych Żydówek
               niosących dzbanki z kawą lub garnki z upichconą strawą z punktów gotowania na
               gazie. Wokół niego unosiła się wrzawa i potrącano go ze wszystkich stron. Utkwił
               wzrok w głębi ulicy, tam gdzie rosły kasztany, lecz ich nie widział. Od czasu do
               czasu jego wzrok zatrzymywał się dłużej na jakimś domu. Nie było już czterech
               ścian, które by go przyjęły. W jego myślach pojawiła się twarz Belli. Ostatecznie
         558   właściwie jakie znaczenie ma własny kąt? Tylko w sercu drugiego człowieka
   555   556   557   558   559   560   561   562   563   564   565