Page 565 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom drugi.
P. 565

się pozbyć wszy tak, by tego nie spostrzegli, czyhając równocześnie na moment,
                  w którym mógłby dorwać się do ich szafki z jedzeniem. Staruszkowie jednak byli
                  zawsze obecni i chociaż ich oczy rzadko kierowały się wprost na niego, czuł, że
                  są czujni niczym dwoje wprawnych strażników. I nawet jeśli zdarzała się czasami
                  minuta, gdy byli czymś zajęci, Mietek bardzo często tracił okazję, wahając się,
                  czy przypaść do szafki, czy brać się za tępienie wszy, czy też podkraść trochę
                  wody z wiadra, które stary mężczyzna codziennie przynosił wypełnione do połowy.
                     Już od dawna Mietek nie mył się i nie golił. Nie miał ochoty. Ostatnio cierpiał
                  nie tylko z głodu, ale i z zimna. Jego pasją stało się szukanie starych papierowych
                  toreb, szmat, gałganów, aby jak najszczelniej się nimi poowijać. Jedyna koszula,
                  która mu pozostała, rozpadała się bowiem na kawałki, a marynarkę sprzedał
                  jeszcze zanim przyszły mrozy – tego samego dnia, w którym spotkał swego ojca,
                  pana Adama Rozenberga.
                     Trzeba było naprawić głowicę maszyny do szycia, więc majster posłał Mietka
                  do maszynowni znajdującej się naprzeciw resortu krawieckiego. Na zewnątrz było
                  zimno i Mietek przebiegł szybko przez wietrzne, puste podwórko. Obok skrzyń
                  z odpadami zauważył dozorcę z miotłą w ręce i poczuł zadowolenie, że nie musi
                  pracować w taki ziąb na dworze.
                     Wszedłszy do maszynowni, oddał głowicę maszyny, po czym wykorzystując
                  okazję, by parę minut pomarkierować, szwendał się pomiędzy maszynami w warsz-
                  tacie. Spostrzegłszy dozorcę zmierzającego z wiadrem odpadów krawieckich
                  i szpulek w stronę pieca, podbiegł do niego, chcąc uratować dla siebie skrawki
                  materiału, którymi mógłby wypchać trepy.
                     W tym momencie ich oczy spotkały się i z obu gardeł wyrwał się zduszony
                  okrzyk. Mietek przypadł swym wychudzonym ciałem do skurczonego, opatulo-
                  nego szczelnie mężczyzny i krzyk, który nim targał, przemienił się w urywany
                  szloch. Przez chwilę stali tak wstrząśnięci i rozdygotani, aż nagle ciało dozorcy
                  zesztywniało. Uniósł ręce w podartych rękawiczkach, z których wystawały końce
                  ubrudzonych palców, i odepchnął Mietka od siebie. Złapał pełne wiadro i wybiegł
                  z nim z maszynowni.
                     Tamtego dnia Mietek sprzedał marynarkę i kupił sobie trochę marmolady.
                     Czasami wyczekiwał Belli, stojąc w ciemnym kącie koło bramy przy Luto-
                  mierskiej. Przytupując nogami i chuchając dla rozgrzewki w dłonie, przyglądał
                  się bacznie każdemu przechodniowi. Gdy tylko ją zobaczył, przyskakiwał do niej,
                  prosząc, by przyniosła mu coś do jedzenia. Odpowiadała mu, jąkając się, roz-
                  trzęsiona, po czym wbiegała do domu, by wynieść po chwili menażkę jedzenia.
                  Zjadał wszystko zaraz na miejscu i zanim zdążyła otworzyć usta, znów puszczał
                  się w swój galop. Słyszał za sobą jej nawoływania i prośby, ale chował się gdzieś
                  i czekał, aż zgubi jego ślad.
                     Jakiś czas później przestał tam wystawać. Bella czasami przechodziła obok
                  niego na ulicy, nie rozpoznając go. Nie zatrzymywał jej nawet wtedy, gdy był bar-
                  dzo głodny. Wymagałoby to zbyt wiele wysiłku i za bardzo dokuczało mu zimno.   563
   560   561   562   563   564   565   566   567   568   569   570