Page 542 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom drugi.
P. 542

tam wpuścić. Paniatno ? Masz tu odsiedzieć cały miesiąc. Taki jest twój wyrok.
                                  4
               A tak między nami – o co ci właściwie chodzi? Możesz sobie tymczasem trochę
               odpocząć. Nie cierpisz tu z powodu upału, jedzenie stawiają ci przed nosem,
               nie musisz się martwić o utrzymanie ani brudzić rąk pracą. Jedną rzecz mogę
               ci obiecać, Rozenberg – Steinberg machnął szpicrutą. – Zrobię coś później dla
               ciebie. Podobasz mi się, cholero jedna, i Bóg raczy wiedzieć, na co i dlaczego.
               Jak cię wypuszczę, przysięgam ci na wszystkie świętości... Wiesz do kogo cię
               poślę? Do Lejba Welnera cię poślę. On już będzie wiedział, co z tobą zrobić. Tak
               czy owak pewnego pięknego dnia stary tak popłynie, że nawet nie będzie wie-
               dział, co się z nim dzieje. Welner ma za sobą Gestapo, a co to takiego Gestapo
               – to nawet nie pytaj. I co jak co, ale Welner to uczciwy człowiek. U niego nie ma
               miejsca na takie wariackie intrygi, on już potrafi zapędzić tego starego idiotę
               w kozi róg, słyszysz? Dostaniesz taką posadkę, że przyjdziesz mnie po rękach
               całować z wdzięczności.
                  Chłopak krnąbrnie pokręcił głową: – Nie będę pracował przeciwko Prezesowi.
                  Kark Steinberga zesztywniał i poczerwieniał. – Co? Coś ty powiedział?
                  – Prezes nie jest winien. Ktoś na mnie doniósł.
                  Steinberg zaczął się aż trząść i skręcać ze śmiechu, poszturchując przy tym
               Mietka tak, że ten o mało nie stoczył się z pryczy.
                  – Głupi bydlaku! Sam mi powiedział, że ma porachunki z twoim ojcem.
                  Mietek poderwał się z miejsca. – To kłamstwo!
                  Steinberg wyprostował się. Chłopak już przebrał miarę. – Coś ty powiedział?
               Ja jestem kłamcą? Ja? – jego szpicruta zawirowała w powietrzu, opadając raz
               i drugi na ciało chłopca. Zaraz potem szturchnął go po przyjacielsku. – No dajże
               spokój! Myślałem, że masz trochę oleju w głowie. Żeby taki chłopak jak ty był
               takim kompletnym idiotą! – i wyszedł z celi.
                  Te dwa smagnięcia szpicrutą coś w Mietku zmieniły. Wyglądało to tak, jakby
               otrzymały je nie jego ciało, lecz umysł. Zamiast rzucić się w bólach na pryczę, do-
               wlókł się do małego, zakratowanego okienka, odnalazł w nim szparę i przytknął do
               niej przymglone oczy. Nie zobaczył nic poza brunatnym skrawkiem ziemi i paroma
               źdźbłami dzikiej trawy w kolorze zwiędłej, zmęczonej zieleni. Stały nieruchomo
               w słońcu, które otaczało je murem żaru. To było wszystko, co zobaczył poprzez
               kraty, wystarczyło jednak, by rozjaśniło mu się w głowie. Tak, rzeczywiście był
               kompletnym idiotą. Nie żadnym bohaterem, a już na pewno nie panem swego
               losu. Był typowym getciarzem, wyschniętym źdźbłem trawy na wypalonym
               słońcem, zmęczonym skrawku ziemi. A nawet nie źdźbłem, tylko ździebełkiem,
               kompletnym zerem, które nie wie, co ze sobą począć. Rozpacz owładnęła jego
               ciałem, otaczając je niczym obręcz i uciskając świeżymi pręgami jego kark. Zdjął
               koszulę, spuścił spodnie i przyglądał się czerwonym, biegnącym wzdłuż ciała



         540   4     Zrozumiano? (ros.).
   537   538   539   540   541   542   543   544   545   546   547