Page 540 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom drugi.
P. 540

Góreccy szanowali go i uważali za swojego. Prali mu bieliznę, czyścili buty
               i sprzątali pokój, a wszystko to robili za parę brukwi, które im oddawał oraz
               za pomoc w dostaniu się tu i tam poza kolejką. Dla Mietka rzeczy te nie miały
               większego znaczenia i miał poczucie, że nic nie płacąc, kupuje sobie prawdziwy
               dom. Starzy Góreccy traktowali go jak syna i nawet nie pisnęli, gdy od czasu do
               czasu zabierał ich jedyną córkę, Stefcię, do swojego pokoju. Przeciwnie, szeptali
               wtedy między sobą z zadowoleniem, a pani Górecka obiecywała mu: „Po wojnie
               wyprawi się prawdziwe, huczne wesele”.
                  Sama Stefcia była w nim zadurzona po uszy, a spędzanie czasu z zakochaną
               dziewczyną miało dla niego całkiem inny, nowy smak. To dzięki niej i jej rodzicom
               mógł tak szybko zapomnieć o swojej matce, Jadwidze, której postać została ze-
               pchnięta w mgliste rejony jego sennych rojeń. Rzadko je zapamiętywał, a nawet
               jeśli coś sobie z nich przypominał, to tylko sny, w których był małym chłopczykiem
               bawiącym się z matką w chowanego w ich dawnym pałacyku. Ten rodzaj snów
               zdawał się mieć tak nikły związek z nim samym, iż mógł je uważać za rojenia
               o kimś zupełnie obcym. Nie, Góreccy nie mogli się dowiedzieć, co się z nim
               stało.
                  Także komisarz więzienia, pan Steinberg, był przychylnie do Mietka nasta-
               wiony. Już dawno wywiedział się, o co w przypadku Mietka chodzi, choć sam
               przy tym był zdania, iż nie należy mścić się na dzieciach za grzechy rodziców.
               Zwłaszcza, że wątpił w winę starego Rozenberga. Było dla niego jasne, że
               cała historia jest niczym więcej, jak przejawem starej, przedwojennej zawiści
               Rumkowskiego wobec bogaczy, a Steinberg umywał ręce od tego typu spraw.
               „A niech szlag trafi tego starego, jak on tym gettem zarządza” – myślał. Tu oto
               jest młody człowiek z temperamentem, z głową na karku, z parą porządnych
               pięści i sylwetką atlety, znający do tego niemiecki – i wyrzuca się takiego
               na śmietnik? On, Steinberg zatrudniłby go tu, w więzieniu. Dałby mu pracę
               w biurze. Ktoś taki prezentowałby się dobrze nawet przed niemiecką komisją.
               Ktoś taki służyłby z oddaniem, o czym świadczyły akta personalne Mietka,
               które Steinberg przejrzał w policyjnym archiwum. Jednak rozmawianie o tym
               ze starym nie miało sensu. W takich przypadkach nie miał za grosz zdrowego
               rozsądku, a wszczynanie kłótni z nim z tego powodu zupełnie się nie opła-
               cało.
                   Dlatego też Mietkowi w jego celi tylko ptasiego mleka brakowało – dostawał
               tu dobre zupy, mięso, a czasami nawet i papierosy. Ze wszystkich stron jego celi
               rozlegały się krzyki bitych mężczyzn i dzieci, jemu jednak strażnicy gotowi byli
               dotrzymywać towarzystwa i wpadali, aby wypalić skręta. Jednego razu poczę-
               stowano go nawet kieliszeczkiem gorzałki.
                  Mietek jednak nie doceniał dobrego traktowania. Narowił się jak młody koń,
               który po raz pierwszy czuje na sobie jeźdźca. Miewał napady złości, przeklinał
               wówczas zajadle, obrzucając strażników stekiem wyzwisk, które przyswoił sobie,
         538   pracując w Służbie Porządkowej. Nie chciał grać z nimi w karty, nie przyjmował
   535   536   537   538   539   540   541   542   543   544   545