Page 528 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom drugi.
P. 528

opowiedzieć długą historię. Nadzia spoglądała z boku proszącym spojrzeniem –
               wypatrywała pieniędzy? Przyjaznego słowa? Tak, gdy tylko widzą, że mam wolną
               godzinę, dopadają mnie jak szarańcza. Dobrze jest poczuć się tak ważnym – ale
               to straszny ciężar. A ponieważ wiem, że w owej chwili należę do nich, mam ochotę
               uciekać. W końcu rzeczywiście wyrwałem się z mieszkania, chciałem udać się
               do sąsiada, czy może raczej – do jego okna.
                  Przed drzwiami Wintera zatrzymał mnie wysoki dźwięk. Dźwięk jak urwana
               linia, przerwany milczeniem. Po drugiej stronie drzwi Mendelssohn grał na skrzyp-
               cach. A po tej ja stałem niczym skamieniały. Jak długo nie słyszałem skrzypiec?
               Ostatni raz byłem na koncercie, zdaje się, z Tobą. Mówią, że w Domu Kultury
               odbywają się koncerty, ale kto ma na nie nastrój i czas? Mirele, tony rozbrzmie-
               wały we mnie tak obco. Przez lata zmieniłem się w głaz. Wydawało mi się, że
               ten wysoki dźwięk to strzała, która stara się przebić kamień, i przestraszyłem
               się Mendelssohna. Pobiegłem z powrotem do mieszkania.
                  Pobawiłem się z Minele, pomogłem mamie umyć warzywa i wysłuchałem
               jej historii. Śmiałem się i przekomarzałem z kobietami – a przez cały czas czu-
               łem, jak strzała przecina mnie na pół. Wspomnienie Ciebie i życia wokół Ciebie
               dopadło mnie z taką siłą, że miałem wrażenie życia w dwóch światach naraz.
               Widziałem jasno Twoją twarz, sylwetkę. Strach o Twój los rozbudził moje serce.
               Znów chwyciłem za list, który wciąż do Ciebie piszę, i dopisałem kilka akapitów.
               Nie pomogło.
                  Nie oszukujmy się. Tak wiele piszę, lecz tak naprawdę w moim pisaniu od
               dawna Ciebie nie ma. Jak znaleźć język, aby wpasować Cię w siebie – taką,
               jaka wróciłaś do mnie we wspomnieniu, wywołana bladym dźwiękiem muzyki?
               Nie, nie przyszłaś z zewnątrz. Tkwiłaś wbita w głaz, chociaż sam tego nie czu-
               łem. Jak poradzić sobie z Tobą, niesłychanie dawną, ciepłą, słodką, żywiołowo
               młodzieńczą? Czy mam pozwolić Mendelssohnowi i jego skrzypcom przedrzeć
               się do Ciebie i uwolnić Cię? Tak być nie może. Nie mogę żyć w dwóch światach
               jednocześnie. To dawne, jasne, musi odejść, abym mógł w pełni skupić się na
               tym dzisiejszym, ciemnym. Jestem potrzebny, z bagażem lub bez. Nie powinnaś
               mi przeszkadzać. Nie chcę Cię ani tej jasności wokół Ciebie.
                  Nazajutrz spotkałem Mendelssohna u Wintera. Nie było już muzyki. Skrzypce
               wyjęte z futerału jak podniecające ciało kobiety leżały pomiędzy nimi na stole.
               Mendelssohn bez płaszcza, szalików i rękawiczek, bez czapki uszatki, dopiero
               teraz pokazał, jakim przystojnym jest mężczyzną. Ma delikatną twarz, ale wokół
               czoła i w oczach skupia się męski rodzaj uporu. Do tej masywnej budowy nie
               pasują też dłonie. Szlachetne, smukłe, wypieszczone, o kobiecej, pulchnej wilgoci
               pomiędzy palcami. „Herr Winter załatwi mi piec” – poinformował mnie, a ja od
               razu wyczułem w jego głosie zarzut, dlaczego sam nie zechciałem mu pomóc.
                  Winter poderwał się z miejsca: „Przyszło mu do głowy sprzedać skrzypce.
               Słyszał pan to? Pan wie, panie doktorze, kogo my tu mamy? Bagatela! Wirtuoza.
         526   Mówię panu, wirtuoza”. – Zaszeleścił cichy śmiech Mendelssohna. Prawie bez-
   523   524   525   526   527   528   529   530   531   532   533