Page 523 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom drugi.
P. 523

na niego zdziwiony. Nigdy nie słyszałem, żeby powiedział o Winterze cokolwiek
                  dobrego. „Co mi się tak przyglądasz?” – uśmiechnął się zmieszany. „Że zawsze
                  na niego naskakiwałem? To dyletant bronił się we mnie. Prawda jest taka, że nie
                  dorastam mu do pięt. Powinienem zostać jego uczniem, ot co. Może należałoby
                  zorganizować kolonię malarzy z nim na czele. Van Gogh marzył o takiej kolonii,
                  ale mu się nie powiodło. Tu byłoby inaczej”. Ledwo zdążyliśmy wyładować bagaż,
                  gdy Gutman zniknął. Nazajutrz w ogóle go nie widziałem. Mama zaniosła mu
                  nieco jedzenia, ale on jadł już z Winterem. Tak minęło pierwszych kilka dni. Da-
                  łem mu spokój. Aż pewnego wieczoru, gdy już zasypiałem, zakradł się do mojego
                  łóżka i usiadł obok: „Idzie jak po maśle” – szepnął. „Mamy modela, śpiewaka
                  z podwórka. Co za twarz! Oczy!”. Nachylił się nade mną: „Słuchaj, Winter chce,
                  żebym się do niego wprowadził. Mieszka sam w dużym mieszkaniu. Nie zrozum
                  mnie źle. Muszę pracować, inaczej zwariuję. Tutaj, sam wiesz... U niego pokój
                  wypełnia cudowne powietrze... Atmosfera. W końcu będziemy w tym samym
                  budynku. Co powiesz, Michale?”
                     – Poczekaj jeszcze kilka dni, zobaczysz jak się sprawy mają – powiedziałem.
                     – Na co mam czekać? Szkoda czasu... Trzeba chwytać inspirację za kudły.
                     Minęły kolejne dni. Nie zabrał rzeczy. Znikał, ale wracał na noc. Aż pewnego
                  razu, przy kolacji, usłyszeliśmy dochodzące z góry krzyki. Potem pojawił się
                  Gutman. Usiadł przy stole jakby nigdy nic. Po kolacji zniósł od Wintera swoje
                  przybory i znalazł sobie kąt w kuchni. Zaczął malować swoje winnice i tarasy.
                  Rozdział pod tytułem „Winter” był dla niego zamknięty.
                     Dla mnie jednak dopiero się zaczynał. Zacząłem chadzać do Wintera. Winna
                  temu była mama. Przy każdym posiłku nalega, żebym zjadł kawałek mięsa.
                  „W getcie mieszkają sami wegetarianie” – mówi – „ale gdy w mieszkaniu poja-
                  wia się konina, naszym świętym obowiązkiem jest ją zjeść” – po czym zaczyna
                  płakać. Pozostali zaraz dorzucają swoje trzy grosze, toczą ze mną dyskusję.
                  Gutman pokpiwa, Nadzia prosi i nalega, Szafran dowodzi z pomocą żelaznej
                  logiki. Mam dość. Jak mam wytłumaczyć, że postrzegam to jako jedyną formę
                  oporu (choćby bezsensowną) wobec myśliwego, którego zeszłym latem widzia-
                  łem na tym podwórzu ze strzelbą przy oku, celującego tak precyzyjnie w głowę
                  jelonka – chłopca przy pompie? Co za sportowiec! Co za mistrz strzelecki! Nie
                  ma dla niego różnicy pomiędzy jednym zwierzęciem a drugim. Wszystko, co ma
                  w sobie iskrę życia, zasługuje na wypróbowanie bystrości oka, lekkości palców
                  pociągających za spust strzelby. Ów myśliwy strzela sercem. Jego serce jest twar-
                  dą, ołowianą kulą, która ląduje w głębi rozprutych flaków. Chylę przed nim czoło
                  – z odrazą. Jest obcy mojej naturze. Jest Niemcem. Może mój opór wydaje się
                  komiczny, skoro nie jem własnej porcji koniny, ale daje mi satysfakcję: solidarność
                  z bydlęciem, koniem, jeleniem i zającem. Ze wszystkim, co jest prześladowane
                  wśród ciemnego gąszcza lasu. A skoro się solidaryzuję, potrafię tego rzeźnika
                  potraktować litościwie. Odchodzę więc czasem od stołu i wpadam do Wintera,
                  aby w jego oknie pooddychać trochę „wolnością”. Stoję i wyglądam na miasto,   521
   518   519   520   521   522   523   524   525   526   527   528