Page 526 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom drugi.
P. 526

Przedstawił mnie też swojej rodzinie. Ojcu, panu radcy Güntherowi Men-
               delssohnowi, swojej Mutti, Hannie, oraz starszemu bratu Rudolfowi. Szukałem
               jakiegoś związku z nimi, patrzyłem w ich twarze w poszukiwaniu znaku dwóch
               tysięcy lat wygnania. W ich oczach szukałem istoty żydowskości – ale nie potrafi-
               łem znaleźć. Nie wówczas. Widziałem natomiast w ich twarzach wyraz wyższości
               i jednocześnie pewną obawę przed nami. Ale rozmawiali słodko i grzecznie,
               i już po kilku chwilach dowiedziałem się o ich sławie w Hamburgu, o domach,
               które pozostawili, i posiadanych dyplomach, jak i o tęsknocie, którą czują już
               za swoim Heimatem.
                  Przybiegłem czekać na transport z otwartym sercem, gotowością dodawania
               otuchy i pocieszania. Wszystko to się we mnie zamknęło. Może chciałem ujrzeć
               ich załamanych i przygnębionych jak zwykli Żydzi, a nie ich pychę; gęby nadęte
               samozadowoleniem i pogodą ducha przemieszanymi z jakimś użalaniem się
               nad sobą ochłodziły mój entuzjazm? A może nasz lekceważący stosunek wobec
               nich oznaczał brak szacunku wobec życia, z którym tak uparcie nie chcieli się
               rozstać? Ponieważ my, duchy, przybyliśmy pozdrowić tych, którzy dopiero stają
               się duchami.
                  Jakiż groteskowy obraz przedstawiał sobą plac. Ze wszystkich stron wołano:
               „Panie doktorze! Panie radco!”. Wiatr powiał iście europejską grzecznością. A dwa
               kroki dalej znajdowały się doły, w których „górnicy” rękami poszukiwali opału.
               Czy przybyli widzieli to? Być może, ale nikt nie zadawał pytań. A ci, co wszystko
               w mig zrozumieli, nie musieli pytać. Na miejscu popełniali samobójstwo (odwaga
               to czy strach?). Były też zawały i kilka napadów histerii.
                  Codziennie spędzam kilka godzin przy przybywających transportach. Repre-
               zentacja Europy poszerza się. Dobrze reprezentowany jest Zachód: Wiedeń, Berlin,
                                                             8
               Praga, Hamburg, Luksemburg, Frankfurt, Monachium . Przybywają setkami,
               tysiącami, przynosząc woń uniwersytetów, dyplomów, najlepszych profesji. Aż
               się serce raduje, tyle kultury! Doktorów jak psów, inżynierów jak piasku, profeso-
               rów – jak kurzu. Do tego światowej sławy chemicy, dentyści, artyści, adwokaci.
               W większości to starsze osoby, ale wyglądają rześko. Niektórzy pozdrawiają nas
               niby to braterskim „Szalom” i cytują po niemiecku wersety z proroków. W ich
               oczach ten sam wyraz: uniżoność i pycha.
                  Gdy spotykam ich po tygodniu lub dwóch, w szkołach, gdzie ich zakwatero-
               wano, są już częściowo wolni od pancerza iluzji. Z ich oczu zaczyna wyzierać
               żydowskość. Mieszkają po dwadzieścia-trzydzieści osób w pokoju. Łóżka – drew-
               niane prycze. Gdzieniegdzie robi się już u nich swojsko brudno, tu i tam wyrywają
               sobie jedzenie. Gdzieś bardziej energiczny „Jude” bierze sprawy w swoje ręce
               i zaprowadza porządek z prawdziwą dyscypliną. Kultura pozostała poza grani-



               8    Do łódzkiego getta nie dotarły transporty z Monachium. Z pozostałych wymienionych przez autorkę
         524      miast tak.
   521   522   523   524   525   526   527   528   529   530   531