Page 530 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom drugi.
P. 530

*



                  (Fragment listu)
                  Wczorajszego wieczora, w szabat, Winter zorganizował „bibkę” na część
               Mendelssohna i mimo ciężkiego mrozu w jego pokoju zebrał się spory tłum
               pisarzy, śpiewaków, malarzy, muzyków i po prostu przyjaciół. Ludzie obsiedli
               wszystko, co się dało, oblegli łóżko i ściskali się na sofie, krzesłach, fotelach oraz
               na parapecie. Pozostali goście siedzieli na podłodze. Mendelssohn dał koncert.
                  Na tle chusty, która zasłaniała okno, stał ubrany w swój czarny strój ze skrzyp-
               cami w dłoni. Jego szlachetne usta były w tamtej chwili wykrzywione grymasem
               bólu, głowa pochylona w bok… Wydawał się przysłuchiwać wiatrowi wiejącemu
               za oknem. Dominował nad nami, siedzącymi na podłodze, jak gigant-hipnotyzer.
               Wszystko, co groteskowe i żałosne, wydawało się cechować innego Mendelssohna.
                  Grał koncert skrzypcowy Wieniawskiego, a zawierucha na zewnątrz zdawała
               się akompaniować mu podwójnie: zarówno skrzypieniem szyb, jak i gwizdem
               i pohukiwaniem w rurach rozgrzanej kanonki. Żeliwny piecyk drgał. Grzał się na
               nim garnek z kawą. W wypełnionym szczelnie pokoju panowała cisza, głowy za-
               stygły wsłuchane w muzykę Mendelssohna, w siebie, w świat na zewnątrz. Twarze
               rozgrzane. Płomyki igrające w oczach wydawały się grać wraz ze skrzypcami,
               zmieniając się stale, bawiąc grą światła i cieni – jakby smyczek Mendelssohna
               był czarodziejską różdżką. Zaróżowione twarze zdawały się tracić wszelki realny,
               cielesny wymiar. Rozpływały się, stawały przezroczyste. Oczy i uszy były jednym.
               Mendelssohn nie był zupełnie pochłonięty muzyką. Patrzył na nas, obejmował
               wzrokiem obrazy na ścianach, piec z garnkiem kawy. Grał Wieniawskiego, a może
               siebie samego, może wiatr albo getto?
                  Broniłem się przed tym koncertem. Mówiąc otwarcie – bałem się jego skrzy-
               piec. Obiecałem sobie ich nie słyszeć, myśląc jednocześnie o czymś zupełnie
               innym. Ale gdy tylko zaczął, moje zamierzenia prysły jak bańka mydlana. Nie
               było już tak jak poprzednio, gdy docierało do mnie przez drzwi tylko kilka tonów.
               Miałem teraz przed sobą Mendelssohna otoczonego przez pozostałe twarze.
               Znów też myślałem o Tobie, widziałem Cię, tak jak dawniej. Nie było już chęci
               bronienia się przed Tobą – przed skrzypcami. Przyjdziesz do mnie nie po to, żeby
               mnie złamać, ale bym odnalazł pełnię. Jesteś częścią mnie. W ten sam sposób
               należymy do otoczenia. Jesteśmy związani, zmówieni ze wszystkimi twarzami.
               Mój i Twój los należą do nich, a ich – należy do mnie i do Ciebie. To właśnie, droga
               Mirele, zagrał dla mnie ów potężny, do niedawna żałosny Mendelssohn – mój brat.
                  Słuchaliśmy go, gdy grał Wieniawskiego – nie pasywnie i bezwolnie słucha-
               liśmy, ale gnając w ślad muzyki, każdy za własnym, indywidualnym motywem.
               Obok mnie siedział Winter, głowę położył na oparciu sofki, a nieduży blok na
               rozstawionych kolanach. Pracował kredką. Dziwaczne linie i kręgi wypadały spod
         528   jego ręki do rytmu skrzypiec. Pojawiające się formy dzieliły się i wiązały, uzupeł-
   525   526   527   528   529   530   531   532   533   534   535