Page 531 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom drugi.
P. 531

niały i połykały. Naprzeciw niego, z nogami skierowanymi ku Mendelssohnowi,
                  siedział Gutman, oparty o plecy sąsiada. Jego ruchliwe, niecierpliwe oczy skakały
                  po palcach Mendelssohna, z nich zaś, z bolesną zazdrością spadały na Wintera,
                  na mnie – dziko, pytająco. Obok mnie siedziała Nadzia i szukała swoimi kocimi
                  oczami mojego wzroku. Udawałem, że jej nie widzę. Ta jej iście zwierzęca wierność,
                  niedająca mi spokoju, niepokoiła mnie. „Nie zostawiaj mnie samej” – błagała
                  całą sobą, jakby czuła, że patrzę teraz na Ciebie, Ty moja odległa. W końcu
                  chwyciłem ją za rękę, nie patrząc w jej stronę: „Bądź spokojna” – dałem jej do
                  zrozumienia dotykiem palców. „Nigdy cię nie zostawię”. Patrzyłem na Ciebie,
                  która jesteś mną, przemawiając do niej rękami: „Związek z tobą, Nadziu, cho-
                  ciaż jesteś mi do cna obca, jest święty i wieczny”. A obok Nadzi siedział Szafran
                  z żoną, ręce trzymali splecione na jego kolanach. Ich palce wiły się i pełzały po
                  sobie w takt muzyki. Patrząc na nich zrozumiałem, że to, co wydarzyło się między
                  tymi dwojgiem, nazywa się miłością. Tuż przy nich siedział przyjaciel Wintera,
                  Bursztyn, poeta, który zna na pamięć całe symfonie. Jego twarz była rumianym,
                  okrągłym księżycem, mieniącym się i jaśniejącym, jakby oblał go deszcz gwiazd.
                  Zamyślony potrząsał głową, dyrygując palcem, huśtając niewysokie ciało, jakby
                  sam stanowił kawałek muzyki. Zupełnym przeciwieństwem był jego kolega po
                  piórze, Berkowicz. Niegdyś mój sąsiad przy Lutomierskiej. Miał czoło przeorane
                  zmarszczkami, usta skrzywione, oczy – nieduże, krótkowzroczne – przymrużone.
                  Wyglądał na tak zatopionego w sobie samym, jakby w ogóle nie słyszał muzyki.
                     Potem Mendelssohn uraczył nas koncertem skrzypcowym Sibeliusa. Wytłu-
                  maczył, że pierwszy raz gra ten utwór bez towarzyszenia orkiestry, żartobliwie
                  przepraszając nas za to. Następnie zaśmiał się szeleszczącym, ciepłym śmie-
                  chem, nastroszył brwi i skłonił głowę ku skrzypcom.
                     Początkowo smyczek przypominał mi igłę, w którą muzyk stara się nawlec
                  nić – czasem igłę tępą, masywną, czasem delikatną, ostrą. Szył nią tak długo,
                  aż zmieniła się w dziesiątki igiełek – grubszych lub smuklejszych, które zada-
                  wały silne, sprężyste ciosy. Potem pojawił się jedwab. Jedwabna, bujająca się
                  kołyska. Ponad nią tańczyły boginie i demony w białych, rozwianych suknach,
                  w czarnych, łopoczących chustach. Nie myślałem już więcej. Dałem się zupeł-
                  nie nieść kołysaniu. Pod kołyską kłębiły się ciemne kołtuny wielu, wielu tonów.
                  Potem: znów rozbita kołysanka, delikatna. A następnie – grzmot, który niszczy
                  kołyskę. I znów igły i nici na smutnym, rezonującym smyczku. Coraz mocniej owe
                  dwa rodzaje tonów – czarne i białe – zmagały się i kłóciły ze sobą, miotały i jed-
                  noczyły w nienawistnej miłości, która pruła cienki jedwab i przydawała kołysce
                  ciężaru. Zaczęła ona opadać wraz z kołysanką, głębiej i głębiej… – Skrzypce
                  jęły piłować twardy, suchy kamień. Niski dźwięk szofaru zabrzmiał w puszczy.
                  Głazy ruszyły w dół górskiego zbocza, a ponad nimi: koła. Z otchłani wyrwała
                  się jedwabna kołysanka, rozszarpana, smutna bezsilnością. Aż stała się jedy-
                  nie cieniutką, latającą nicią. Białe boginie i czarne demony tańczyły pośród tej
                  delikatności – tam i z powrotem. Tańczyły i stawały w miejscu. Tarły, aż zatarły   529
   526   527   528   529   530   531   532   533   534   535   536