Page 524 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom drugi.
P. 524

patrzę w dal, na nocne niebo, i nieraz nachodzi mnie ochota, by wyzwolić się
               z kulawego ciała i połączyć z nieskończoną nicością.
                  Gdy tylko do niego przychodzę, Winter zaczyna się czymś zajmować. Przygo-
               towuje kawę, kroi brukiew, gada i gada jak nakręcony. Najczęściej w ogóle go
               nie słucham. Ale od czasu do czasu mówi coś, co mnie przenika i brzęczy mi
               w głowie. Nastrajam uszy i robi się interesująco, nadzwyczajnie.
                  Ostatnio podzielił się ze mną głównymi zasadami swojej teorii sztuki. Uważa
               mianowicie, że sam nie jest artystą, że stanowi jedynie medium, przez które ze-
               wnętrzna inspiracja, niedostrzegalna, lecz istniejąca w przestrzeni, sama tworzy
               dzieła. On, Winter, to jedynie rodzaj magnetycznego szkła, w którym koncentrują
               się promienie tejże inspiracji – przez niego rozpala ona na płótnie ogień barw.
               On, Winter, jest tylko zahipnotyzowanym mieszaczem farb prowadzącym pędzel,
               który w transie urzeczywistnia wolę zewnętrznej siły. Dlatego wierzy, że będzie
               żył tak długo, jak długo owa inspiracja wykorzystywać go będzie jako medium.
               Cała teoria jest zbyt skomplikowana i przepełniona symboliką, jak na mój suchy
               umysł. Ponadto moja bliskość ze sztuką i malarstwem wydaje mi się paradoksalna
               dzięki sentymentowi, jakim darzę okno Wintera i jego przypadkowe wypowiedzi.
               Ale z lekarskiego punktu widzenia jestem zadowolony... Teoria ta dobrze na
               niego działa, a i sama moja obecność pomaga mu walczyć z chorobą. Chcę w to
               wierzyć (to moja własna, medyczno-cyniczna teoria). Tak naprawdę podziwiam
               tego niewysokiego, garbatego Wintera. Ile siły w nim siedzi! Pracuje jak szatan,
               a pozostałą energię zużywa na czczą gadaninę (rozpaloną za sprawą wysokiej
               temperatury trawiącej jego ciało). Poza tym wziął się za pisanie poezji. Niedaw-
               no przeczytał mi rymowany dialog pomiędzy Żydem a Jude (to znaczy Żydem
               niemieckim). Czasem bardzo mnie męczy. Chce się od niego uciec. A jednak
               przesiaduję u niego godzinami.
                  Zapytałem go, co wydarzyło się pomiędzy nim a Gutmanem. Wzruszył ramio-
               nami: „Nic. Jest szczerym chłopcem pod każdym względem, tylko nie w samo-
               ocenie. W gruncie rzeczy uwielbia detale życia. Inteligentnie oddaje codzienność
               człowieka w działaniu. Szuka w obrazie jasności, którą sam postrzega, i dlatego
               maluje. Brakuje mu jednak polotu, rozmachu i intuicji, którą obdarzona jest tylko
               wielkość. Niczego nowego nie stworzy. Jest częścią getta i maluje je jako część
               siebie. Rozumiem tragizm tej postawy, ale nie mogę mu pomóc. Cierpi. Oczywi-
               ście, że cierpi. Ale cierpienie nie czyni jeszcze artysty. Być może nie powinienem
               mu mówić tego wszystkiego. Przyszedł jednak po krytykę, więc dałem mu to,
               czego oczekiwał: powiedziałem, że obraz, który namalował, to tylko fotografia
               w impresjonistycznej szacie. Dlatego tak się zezłościł”.
                  Popatrzyłem na Wintera i ogarnęła mnie obawa przed jego brzydotą. Potwór.
               Czarna czupryna, czarny garb, długie, białe ręce, blade jak wapno, długie, chude
               palce, które rozkłada w powietrzu i wypełnia nimi przestrzeń, kiedy mówi. I głos
               wydobywający się z jego krtani, ostry i pohukujący, jakby pochodził z długich,
         522   ciemnych korytarzy piwnicy. Czasem przypomina mi demonicznego ptaka, który
   519   520   521   522   523   524   525   526   527   528   529