Page 505 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom drugi.
P. 505

świąteczny posiłek, aby po powrocie do domu dzieci miały ciepłą strawę. Była
                  w domu sama. „Gość”, pan Rozenberg (tak kazał się nazywać), znikał na całe
                  dnie, a w mieszkaniu robiło się podwójnie szaro i smutno, kiedy go nie było. Stała
                  przy stole i przygotowywała śledzie z liści buraka. Przepis dopiero co dostała
                  od kobiet na ulicy. Był prosty – miele się liście, dodaje soli i smaży na patelni
                  posmarowanej kroplą oleju. Zrobiła też ciasto z fusów kawowych i teraz właśnie
                  to ciasto bulgotało w dużym garncu z wodą.
                     Dzisiaj była szczególnie ostrożna przy rozpalaniu ognia. Zwykle śmiała się ze
                  znaków, o których mówiły kobiety. Ale dziś była wigilia Rosz ha-Szana i Krejna
                  nie chciała ryzykować. Jak by nie było, kobiety wiedziały lepiej. Nie wszystko,
                  o czym ludzie gadają, twierdziła Krejna, jest wyssane z palca. Zawsze jest
                  odrobina prawdy w tym, co się mówi. Dlatego wybrała równe, suche szczapy ze
                  sterty na podłodze, aby ogień równocześnie zajął wszystkie drewienka, a płomień
                  był równy. Bo gdyby nie zajęło się jedno polano, byłby to znak, że ktoś, nie daj
                  Boże, nie przeżyje kolejnego roku. A gdyby się zdarzyło, że płomień jest mocny,
                  ale nie pali się równomiernie, lecz drży i chwieje się na boki, oznaczałoby to, że
                  coś przytrafi się całemu światu czy może całemu gettu, na przykład jakaś zara-
                  za czy wysiedlenie. Dlatego też tym razem pilnie baczyła i choć ręce jej drżały,
                  wszystkie polana zajęły się równocześnie. Jednak później ogień roztańczył się
                  tylko z jednej strony. Pocieszała się, że to z powodu pogody, a kobiety pewnie
                  same nie wiedzą, co mówią. A jednak, mimo iż koncentrowała swoje myśli na
                  „gościu”, jej opiekunie, jakiś niepokój wypełnił jej serce.
                     Poza tym nie podobał się jej bulgot dobiegający z garnca. Zazwyczaj, gdy
                  wsadziła garnek z babką do większego naczynia, woda pyrkała cicho. Jednak
                  teraz w ogóle nie mogła odpowiednio ustawić naczyń na piecu. Gdy odsuwała
                  nieco garniec z rozpalonych fajerek, zapadała w nim grobowa cisza. Z kolei gdy
                  przysuwała go bliżej, zaczynał groźnie bulgotać, a garnek w środku wydawał
                  metaliczne dźwięki, chybocząc się i uderzając o boki większego naczynia, jakby
                  podrzucała go tam banda diabłów. Nie wątpiła, że w garncu warzy się jej los, los
                  jej dzieci i Fajwisia, który nie wiadomo, gdzie teraz jest. Całe jej ciało aż przebiegł
                  dreszcz i z tego wszystkiego co minuta podbiegała do pieca, by ogrzać ręce
                  o wiadro wody, którą nastawiła na kąpiel dla dzieci.
                     Często wyglądała przez okienko na ulicę. Na zewnątrz było szaro, wilgotno
                  i straszno. Żydzi biegli na modlitwę jak ogarnięci paniką. Niepokój opanował
                  serce Krejny. – Co to oznacza? – dziwiła się. – Czyżby coś miało przytrafić się
                  jej i dzieciom?
                     – Rebojne szel ojlem , Panie świata – westchnęła – daj dobry rok moim
                                       23
                  jaskółeczkom i ich mamie. Panie świata! – Niemal wypuściła z ręki tasak, któ-
                  rym siekała liście buraków. – Ty wiesz wszystko nawet wtedy, gdy człowiek nie



                  23    Rebojne szel ojlem (Pan świata) – jedno z imion Boga.          503
   500   501   502   503   504   505   506   507   508   509   510