Page 509 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom drugi.
P. 509
ubranie. Wszystko, co nosiła dziesięcioletnia Dwojra, ledwie sięgało kolan, a to
już zaczynało wyglądać nieprzyzwoicie, bo to przecież już duża dziewczyna. Ale
gniew Krejny nie zelżał: – Już mi to odnieść! Już! – krzyknęła wskazując ręką
drzwi. – Wystarczy, że człowiek zemdleje, a już okradną go od stóp do głów?
I to dzisiaj? W wigilię Rosz ha-Szana! Sprowadzicie nieszczęście na nasze głowy,
szajgece jedne! Tego chcecie? Lecieć mi tam raz i dwa! Dwojro, odnieś plecak,
a wy, parchy, rozbierajcie się i do mycia głów!
– Nie bądź takim głuptasem, mamo – odważenie powiedział Zajnwl, najstarszy
z chłopców – weź choćby tę sukienkę.
Dyscyplina świsnęła przez jego głowę: – Kto według ciebie jest głupcem, co?
Rozbierać się, natychmiast! – W tym momencie zamyśliła się na chwilę, po czym
zwróciła się do córki: – Co tak stoisz jak gliniany golem? Słyszałaś, co kazałam
ci zrobić? Odnieś plecak! – I dodała ze złością: – Bluzkę możesz zostawić, bo
nie masz się w co ubrać, ofermo!
W pokoju zaczął się wielki hałas. Cypa-Dwojra podskoczyła i zawisła na
szyi Krejny, śmiejąc się szaleńczo wesołym śmiechem. Chłopcy jej wtórowali,
również pchając się do zagniewanej mamy i łapiąc ją za spódnicę. Wszystkimi
siłami wyrwała się z ich rąk: – Zwariowaliście? – złapała się za głowę. – Śmiać
się w wigilię Rosz ha-Szana? Kto to słyszał!! – Ale i jej teraz ulżyło i zrobiło się
radośnie na duszy. Szczęście rozlało się po całym jej ciele. Teraz była pewna, że
nic się im nie stanie. – No, idź już Cypo, byle szybko! – wymachując dyscypliną,
poganiała córkę. – Odnieś plecak. Zaraz zacznie się godzina szpery. Nie zatrzymuj
się nigdzie po drodze. Smażę śledzie na świąteczną kolację.
*
Wszystkie dzieci miały wymyte głowy i przebrały się w suche, „czyste” ubrania.
Ona sama również tym razem poświęciła nieco czasu, aby się umyć. Przecież
po umyciu człowiek ma wrażenie, że jest czystszy również w środku. Siedziała
przy stole i czuła się całkowicie oczyszczona, jakby była prawie świętą. Na piecu
stały gotowe potrawy. Teraz jedynie garnuszek kawy bulgotał przyjemnie. Nie
tak diabelsko strasznie jak wcześniej garniec, ale cicho, przyjemnie, tak jak
powinno być na dobry znak. A stół, przy którym siedzieli, był przykryty jednym
z prześcieradeł, które trzymała na wiano dla Cypy-Dwojry. Nawet blaszane, ob-
tłuczone naczynia wyglądały odświętnie na takim obrusie. A do tego dochodził
jeszcze blask zapalonych świec, które odbijały się w oczach dzieci i obejmowały
stół ciepłym, jasnym kręgiem.
Długo czekali na pana Rozenberga. Krejna była pewna, że on gdzieś się
modli. Wydawało się jej, że ma do tego wiele powodów. Pan Rozenberg przecież
nie był takim sobie zwykłym człowiekiem, który modli się tylko za siebie, ale 507