Page 511 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom drugi.
P. 511
speszony. Po raz pierwszy widział ich wszystkich razem, a ich oczy spoczywały
teraz na nim. Po prostu nie dało się przejść obok, udając, że się ich nie widzi.
Krejna poczuła w gardle gulę od nagłego wzruszenia. Chciała wstać, wyjść mu
naprzeciw i przyprowadzić do krzesła stojącego na naczelnym miejscu. Ale nogi
odmówiły jej posłuszeństwa. Widziała, jak „gość” wyjmuje spod przemoczonego
płaszcza paczuszkę, poprawia papier i przekłada z jednej ręki do drugiej. Pomię-
dzy rozerwanymi brzegami papieru dostrzegła świeżą, brązową skórkę chleba.
Nie dziwiła się, wręcz spodziewała się, że ujrzy rzecz tak niezwykłą jak chała.
Przywykła do tego, że jej „gość” robi najnormalniejsze rzeczy, które wydają się
nienormalne. Widok chleba dodał jej odwagi i nagle z jej gardła popłynęły słowa:
– Panie Rozenberg, z okazji święta… pięknie pana proszę, aby pan z nami zjadł…
On już był w połowie drogi do swojego pokoju, mógł więc skryć się w nim
i udawać, że nie słyszy. Ale coś go zmusiło, aby odwrócić głowę w kierunku tej
rosłej kobiety, którą teraz widział jakby po raz pierwszy. Zauważył, że wcale
nie jest podobna do innych kobiet z getta. Była masywna, a jej twarz – pełna.
Policzki, rozgrzane krzątaniną i emocjami, rumieniły się niczym jabłka. A oczy
miała żywe, jasne – niepodobne do oczu innych getciarek, które patrzyły ostro,
zwierzęco. Do tego głowę jej zdobiły gęste włosy, które teraz, jeszcze wilgotne po
myciu, kręciły się wokół twarzy. Musiał spojrzeć na nią po raz drugi. Zmusiła go
do tego jakaś siła. A gdy ponownie objął ją spojrzeniem, jego serce wypełniło się
niepokojem. Nic nie odpowiedział, wpadł do swojej izby i z wielkiego zmieszania
zapomniał zamknąć za sobą drzwi.
Krejna już stała obok niego: – Panie Rozenberg, z okazji Rosz ha-Szana,
może… zaszczyci nas pan? – wydusiła.
Pan Adam starał się nie patrzeć na nią: – Mówiłem ci już tysiąc razy, że trzeba
pukać do drzwi, zanim się wejdzie do środka.
Serce w niej zadrżało. Wyszeptała poddańczo: – Tak, zapukam…
– Przede wszystkim nie wchodź tutaj. To mój pokój.
Jej oczy zaszły łzami: – Tak… jedzenie wystygnie… – Pokazał jej drzwi. Wyszła,
ale zaraz była z powrotem, niosąc talerz w dłoni: – Proszę, niech pan chociaż
spróbuje kawałka smażonego śledzia z okazji Rosz ha-Szana…
Wziął od niej talerz i zaczekał, aż wyjdzie z pokoju. Nie czując, co je, połknął
posiłek, zagryzając kromką chleba. Był zmęczony. Miał za sobą ciężki dzień. Dziś
znowu pukał do drzwi swojego byłego urzędnika, kierownika Zajdenfelda, jedyne-
go człowieka, który nie miał do niego pretensji i niczego od niego nie oczekiwał.
Ale Zajdenfeld zwracał się do niego jak do dziecka – tonem pewnej wyższości,
protekcjonalnie. I prawdę powiedziawszy to jeszcze bardziej wzburzyło Adama
niż otwarte, bezczelne odzywki innych. I znienawidził go bardziej niż pozostałych.
Podczas dzisiejszego spotkania Zajdenfeld był elegancko ubrany i poważny, a na
stole w jadalni paliły się świece.
– Le-szono tojwo, panie Rozenberg – podał Adamowi rękę, ale tym razem
nie poprosił, by usiadł. 509