Page 494 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom drugi.
P. 494
przychylny wyraz niedowierzania wyrównał zmarszczki na jej naburmuszonej
twarzy: – Adam Rozenberg, ten fabrykant? – Wyciągnęła do niego rękę, jakby
właśnie się spotkali. – Nazywam się Felicja Nadel. Bardzo mi przyjemnie, panie
Rozenberg. Niech pan przychodzi codziennie koło szóstej, a dopilnuję, żeby nie
musiał pan czekać. Adam szukał portfela, ale przyjacielsko położyła mu rękę na
ramieniu: – Tu się nie płaci za wizyty – a on sobie przypomniał, że jego portfel
i tak jest pusty.
*
Podążał w dół schodami ambulatorium i niemal nie czuł bólu: „Jestem Ada-
mem Rozenbergiem!” – wykrzyknął w duchu, jakby dopiero teraz przypomniał
sobie swoje imię. Zobaczył niewiarygodnie przyjazny uśmiech, który jego imię
wyczarowało na gniewnej twarzy dentystki.
Przestrzegał jej zaleceń. Biegał na wizyty do ambulatorium, jak kochanek
podąża na spotkanie ze swoją oblubienicą. O, jakże pragnął ucałować jej zimną
dłoń i wręczyć banknocik wyciągnięty z portfela! Pusty portfel w kieszeni zaczął
go jednak mocno uwierać, upominać się i domagać. Przymierzał się do tego, aby
podpytać Rejzl o pieniądze, które otrzymała za złote koronki. Ale zamiast tego
wyjął paczkę cygar, ostatnią, jaka mu została. Ile łaskawości miało w sobie życie
– dziwił się pan Adam. Kiedyś odchodziłby od zmysłów, widząc, że kończą mu się
cygara. A teraz spojrzał na to pudełko jak na coś zupełnie obcego i triumfalnym
gestem podał je Rejzli. Odzwyczaiłem się od tego… może on to kupi?
Rejzl z miejsca się ożywiła:
– Na moich wrogów! – chwyciła pudełko. – Handlowanie z domownikami to
żaden interes. Ja panu to korzystnie opylę, proszę się o nic nie martwić…
Kiedy po ostatniej wizycie w ambulatorium wciskał dentystce do ręki dwie
marki, ta odsunęła je i z przyjaznym uśmiechem szepnęła: – Może mógłby pan
załatwić mojej córce jakąś pracę biurową. Męczy się strasznie w pralni… Dyplo-
mowana nauczycielka baletu…
Po opuszczeniu ambulatorium, zaczął przechadzać się lekkim, beztroskim
krokiem. Ostatni raz pokonywał tę drogę. Usta miał pełne metalowych koronek.
Każdy zgrzyt zębami wywoływał dreszczyk jak przy skrobaniu nożem po szkle.
Nie sprawiało mu to jednak bólu. Był wyleczony i zdrowy. Rozejrzał się po oży-
wionych ulicach, zaczął rozróżniać twarze. Zdumiał się, co to za dziwne oblicza!
Jak kawałki wosku. A te oczy, tak głęboko osadzone w czaszce, zapadające się
pod brwiami. Jak ci ludzie wtulają się w płaszcze, i to dzisiaj, w taki cudowny
wrześniowy dzień! Rejzl miała rację. Wszyscy oni wyglądają jak „klepsydry”.
Uśmiechnął się szyderczo: i oni chcą przeżyć?
492