Page 491 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom drugi.
P. 491

nalegała. – Na pana miejscu, panie Rozenberg, poszłabym do ambulatorium
                  i dała sobie wstawić nowe korony, metalowe. Wojna się z Bożą pomocą skończy,
                  a wtedy znowu pan sobie zrobi złotą gębę. Najważniejsze, rozumie mnie pan,
                  to mieć teraz co włożyć do ust i móc to włożyć. I niech się pan nie boi, jak Rejzl
                  bierze kogoś w swoje ręce, to wie pan już co...
                     Całe rano krzątała się u niego w pokoju: zamiatała śmieci, otwarła okna.
                  Adama rozpierał ból, ale zauważył światło dnia. Coś uciekło przez otwarte okno,
                  a na jego miejsce, mimo cierpienia, pojawiła się lekkość. Jadwigi nie było. Mietka
                  nie było. To, co go tak długo dusiło, wreszcie ustąpiło. Co prawda rzucał się na
                  posłaniu za każdym razem, kiedy napadał go ból, ale odczuwał go z radością.
                  Każdy naprężony, kłujący nerw wbijał mu się w mózg krzycząc: „Żyjesz! Żyjesz!”,
                  Z przyjemnością patrzył na Rejzl. Zakochał się w niej. Ubóstwiał ją. Gotów był
                  całować jej suche ręce, którymi go postawi na nogi. Jeszcze się nie skończył.
                  Wyjdzie z łóżka i pójdzie do ambulatorium, by sobie zrobić nowe korony, a przede
                  wszystkim: jest wolny! Wolny od Mietka, wolny od Jadwigi, wolny od lęku! Tak,
                  od lęku przed śmiercią. Wiedział, że spotkał się z nią oko w oko. Już był w jej
                  ciemnych ramionach – i wyrwał się! Dlatego każdy spazm bólu trzeba odbierać
                  z zachwytem. Cudownie było móc odczuwać cierpienie, jęczeć w bolesnej rozkoszy!
                     Rejzl przyniosła mu słodki napój i jakiś proszek. – Kupiłam dla pana, żeby
                  uspokoić bóle, panie Rozenberg! – Bóle się nie uspokoiły, ale zaczął odczuwać
                  głód. Rejzl przynosiła mu zimną zupę z okruchami chleba, płatkami owsianymi
                  i kawałkami mielonej koniny. Połykał łapczywie, z wdzięcznością, marszczył czoło
                  z bólu, ściągał brwi, ale talerze opróżniał.
                     Potem twarz mu spuchła. Przytępiony ból walił w nim jak młot. Był łagodniejszy,
                  jakby owinięty ręcznikiem, i pulsował w rytm gorączki. Mimo to Adam co rano się
                  ubierał i spacerował po pokoju. Wymyślił grę: pisał wielkie kolumny cyfr, dodawał
                  je, mnożył, dzielił, wyciągał pierwiastki, podnosił do potęgi. Narysował też sobie
                  małą szachownicę, jako figur używał kawałków papieru i rozgrywał sam z sobą
                  krótkie partie. Tak, jego umysł jeszcze pracował. Wróciła dawna bystrość. To
                  dodało mu otuchy i wyszedł pospacerować na korytarzu. Sąsiedzi go unikali i to
                  go bawiło. Zachodził też do kuchni. Kiedy ktoś z domowników przy tym był, Rejzl
                  udawała, że go nie widzi, ale kiedy tylko zostawała z nim sam na sam, mrugała
                  do niego porozumiewawczo zimnymi oczami: – Co oni muszą wiedzieć, he, panie
                  Rozenberg? To nasza tajemnica i już.
                     Raz zauważył przez okno profesora Hagera z żoną ciągnących skromny do-
                  bytek. Pan Adam triumfował: „To ja ich przepędziłem. To ode mnie tak uciekają!”
                  Potem przyszło mu do głowy, że on również odejdzie z tego domu i zacznie nowe
                  życie. „Rejzl też im odbiorę” – postanowił. „Bez Rejzl nie będą takimi zuchami!”
                  Śmiał się w duchu, a ból śmiał się razem z nim.
                     Z dnia na dzień czuł się silniejszy. Już się nie bał podwórza i spacerował po
                  nim w świetle dziennym. Wyszedł nawet na ulicę. Z daleka zobaczył most. Wyglą-
                  dał jak żuchwa szkieletu krokodyla. Kiedy wreszcie zmierzy się z tym potworem   489
   486   487   488   489   490   491   492   493   494   495   496