Page 486 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom drugi.
P. 486
ponad którą, w powietrzu, wisiały czerwone, pomalowane usta. Adam spojrzeniem
chłonął świeżość kwiatów przy obrąbku, nie zauważając dwóch wielkich dziur
z przodu sukni Jadwigi. Czy ona naprawdę była tak dziwnie blada? Nie, to efekt
sukienki. W ręku trzymała jakiś papier, a jeden z jej policzków unosił się, jakby
spuchnięty. Cmokała wargami, co przypominało pocałunki i zbliżyła się do łóżka.
Jej wybałuszone oczy były przygaszone, matowe. Wyglądała jakby miała zeza
albo oślepła. Akurat to sprawiło, że odwrócił oczy od sukienki i spojrzał na nią.
– Widzisz – powiedziała, a głos też miała zmieniony. – On mnie kocha, dał mi
landrynki. – Padła na swoje łóżko i leżała z rozpostartymi rękami. Na jej czole
perlił się pot. Już nic nie mówiła. Próbował dosłyszeć jej oddech, na próżno. To
wyrwało go z apatii. Potrząsnął nią. Spojrzała na niego kątem oka i wydobyła
z siebie głos, obcy i głuchy: – Włożyłam tę sukienkę... wiosna... na dworze
wszystko pachnie. Ludzie się za mną oglądali. Potem go zobaczyłam, jak na mnie
patrzy z tamtej strony drutów. Piękny jak bóg. W mundurze z błyszczącą klamrą
na pasku, w bryczesach, z karabinem... w hełmie. Posłałam mu w powietrzu
całusa. Podbiegł i kazał mi iść wzdłuż drutów... On z tamtej strony, ja z tej. Taki
spacer. Pożerał mnie oczami. Zaprowadził mnie do mostu. Żeby było intymniej,
rozumiesz? Potem się zatrzymał i popatrzył na mnie... Bóg na mnie patrzył. Kazał
mi podnieść ręce i obrócić się twarzą do ściany. Przysunąć się bliżej... żeby ręce
dotknęły kamieni. Czułam mur, od twarzy aż do nóg... Szczęknął karabin. Byłam
mu wdzięczna, Adasiu... Dźwięk karabinu obudził we mnie, wiesz co? Chciałam
mu się oddać, ot tak... W extase d’amour. Ale chciałam, żeby mnie zapamiętał...
wiedział, jak się nazywam. Opuściłam się na ziemię i na czworakach do niego
podpełzłam... aż do drutów... do jego oficerek. Spojrzał na mnie jednym wielkim
okiem w lufie karabinu. Powiedziałam prosto w to oko: „Panie Boże, mam na imię
Sunia”. Tak powiedziałam, a on się zdziwił. Wyjął paczkę landrynek i przerzucił mi
ponad drutami... Odpędzał mnie, a ja nie chciałam odejść. Chciałam, żeby mnie
kochał... lufą karabinu. Odciągnął mnie policjant... – jej słowa stały się niezrozu-
miałe. Cukierek obijał jej się lekko o zęby, aż się zatrzymał. Nieoczekiwanie dla
Adama dawno wygasłe pożądanie obudziło się w nim z taką siłą, że go prawie
oślepiło i przypadł do omdlałej Jadwigi.
Kilka razy tamtego popołudnia Jadwiga otworzyła oczy i wycharczała niezrozu-
miałe słowa, jakby chciała się zwierzyć sufitowi. Adam leżał z kołdrą naciągniętą
na głowę i spał. Dopiero wieczorem Mietek z hukiem otworzył drzwi: – Gdzie
jest moje jedzenie?! – Zauważył bezwładną Jadwigę i jej otwarte wywrócone
białkami do góry oczy. Głos uwiązł mu w gardle. Chwilę stał jak skamieniały, po
czym z krzykiem pobiegł do kuchni.
Weszła kucharka Rejzl: – Ona się kończy! – Zaczęła walić Jadwigę po twarzy,
aż tej policzki nabiegły krwią. Posłała Mietka po wodę i chlusnęła nią na Jadwi-
gę. Jej źrenice na powrót ukazały się spod powiek niczym dwa czarne słońca
nad dwoma horyzontami. Koniuszkiem języka wyrzuciła z ust resztkę cukierka
484 i uśmiechnęła się do sufitu: – Mów mi Sunia...