Page 488 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom drugi.
P. 488

Wieczorami Mietek zabierał Jadwigę z sypialni i Adam zostawał sam z jej
               zapachem, zapachem Suni. Na zewnątrz, po drugiej stronie drzwi, panowało
               wesołe poruszenie. Oni wszyscy się tam zjednoczyli przeciw niemu, panu Ada-
               mowi, w nienawistnym sojuszu. To on był wszystkiemu winny. A oni cackali się
               z Jadwigą. Była ich zabawką. Dzięki niej czuli się dobrzy. Słyszał, jak ze wszyst-
               kich stron wołają jego syna, Mietka, jakby dzięki matce wariatce jego akcje
               nagle poszły w górę. Ach, oni i tak Adama nie obchodzili. Jedynie Mietek coś
               dla niego znaczył. Nie znosił go. Ale teraz do wrogości doszło coś jeszcze: nowa
               twarz syna, twarz małego Mietka w drzwiach domu w chwili, kiedy rodzice go
               opuszczali. I ona budziła lęk.
                  Raz w nocy Adam usłyszał przez ścianę płacz Mietka. Ten płacz wzbudził
               w nim takie przerażenie, że wyrwał go z łóżka. Naciągnął na siebie ubranie i wy-
               biegł z domu, jakby ktoś go gonił. Na dole świeże nocne powietrze uderzyło go
               w nozdrza i zakręciło mu w głowie. Jak pijany dreptał między miękkimi, ciemnymi
               grządkami. Zawrót głowy o mało go nie zwalił z nóg. Adam przypadł do kwitnącej
               wiśni, objął pień obiema rękami i przytulił rozpalony policzek do zimnej kory.
               Nadbiegł człowiek z przepaską na ramieniu. W ciemności jego oczy rozmnożyły
               się do setki, tysiąca roztańczonych ślepiów.
                  – W głowie mi się kręci – jęknął Adam.
                  Człowiek podsunął mu skrzynkę i Adam opadł na nią, trzymając w objęciach
               pień. Oparł się plecami o drzewo i podniósł oczy. Ponad nim, nisko jak parasol,
               rozpościerały się gałęzie. Białe kwiecie pokrywające ziemię pod nogami wyglą-
               dało jak porwany obrus. Płatki opadały bezgłośnie jak śnieg, to z jednej gałęzi,
               to z drugiej. Kilka upadło mu na kolana, parę zrzucił z łysiny. Cień człowieka
               z białą przepaską poruszał się między grządkami, jakby był to strażnik ciszy.
               Dochodził stamtąd przytłumiony pomruk, ni to śpiew, ni to słowa, i działał kojąco
               jak szum gałęzi. Ucisk wokół serca Adama zelżał. Twarde obręcze trzymające
               go w okowach stopniały, opadły w nicość. Nic nie pamiętał, o niczym nie myślał.
               Nawet drzewa już nie było. Wewnętrzny spokój wszystko wyczyścił jak gąbka
               ścierająca niepotrzebne litery.
                  Kiedy tworzył oczy, już świtało. W głębi podwórza kłębiła się mglista szarość.
               Kontury murów były niewyraźne. Pompa wyglądała jak jakiś przerażający stwór.
               Ten widok na powrót wprawił Adama w ponury nastrój. Dostrzegł stróża nocnego
               opatulonego w chałat, który energicznie maszerował między grządkami, przytu-
               pując i wymachując rękami. Adam wsunął rękę do kieszeni. Chciał mu zapłacić,
               choć sam dobrze nie wiedział, za co. Kieszeń była pusta. Zostawił portfel na
               górze, pod materacem, w zasięgu ręki Rejzl. To popchnęło go na schody.
                  Na górze z powrotem zaplątał się w upiorną pajęczynę snującą się od Jadwigi
               aż do jego mózgu, oczu, uszu i nosa. Tęsknił do łagodnego zapachu kwiatów
               wiśni i spojrzał na nią przez zamknięte okno. Drzewo wydawało się teraz o wiele
               mniejsze niż w nocy. Adam nie mógł wyjść ze zdumienia. Skąd brała się siła tego
         486   niepozornego drzewka, zdolnego ukoić ludzką duszę?
   483   484   485   486   487   488   489   490   491   492   493