Page 489 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom drugi.
P. 489

Nie mógł stać przy oknie dłużej niż chwilę. Jego myśli i pragnienia zostały
                  rozproszone przez płacz i śmiech Jadwigi, rozerwane na strzępy rękami czepia-
                  jącymi się jego stóp. Dał się jej odciągnąć, omotać, razem z nią znów osunął się
                  w otchłań. Ale kiedy w następne noce śnił, że znajduje się w oślizgłej przepaści,
                  widział wysoko nad sobą gałąź, jak rękę z białymi palcami. I czasem mu się
                  w koszmarze wydawało, że może dotrzeć na górę i uchwycić się gałęzi.
                     Pewnego dnia Mietek odwiózł Jadwigę do domu wariatów. Adam stał w oknie
                  i patrzył za nimi. Wtedy właściwie widział ją po raz ostatni. Bo przez te kilka
                  godzin, kiedy tu przebywała po tym, jak Mietek, chcąc uratować matkę przed
                  deportacją, wydobył ją ze szpitala, Adam był już zajęty bólem zębów.
                     Noc po tym, jak odeszła, Adam zszedł do wiśni. Siedząc przy niej skulony,
                  zauważył wydłużony cień wyłaniający się z piwnicy jego kamienicy. Cień prze-
                  skoczył przez murek i zniknął w wejściu. Pan Adam powiedział sobie: „To śmierć
                  po mnie przyszła, a mnie nie ma w domu”. Dopiero wtedy ogarnął go spokój.
                     W mieszkaniu nikt mu już nie przeszkadzał i jego jedynym łącznikiem ze świa-
                  tem była Rejzl. To ona od czasu do czasu burzyła rytm ciemnej, melancholijnej
                  egzystencji. Egzystencji wypełnionej drżeniem i potem, szczekaniem Jadwigi
                  i spojrzeniem małego Mietka, prześladującym Adama z tysiąca progów.
                     Samego Mietka nie widywał ani nie słyszał. Czasem chciał o niego zapytać
                  Rejzl, ale w końcu było mu wszystko jedno. Tygodnie mijały jeden za drugim,
                  a czas w pokoju zatrzymał się. Jedynie światło przemieniało się w ciemność,
                  a ciemność w światło. Kilka razy próbował jeszcze zejść i usiąść pod wiśnią,
                  ale drzewo też się zmieniło z biegiem czasu. Śnieżne płatki zniknęły. Rumiane,
                  błyszczące wiśnie świeciły teraz nad głową Adama jak czerwone, matowe lampki.
                  Potem zaczął mżyć drobny deszczyk i wiśnie przybrały wygląd nabiegłych krwią,
                  wybałuszonych oczu Jadwigi. Kapiące z nich krople były jej łzami. Odtąd więcej
                  już nie zszedł do drzewa. Również tę przyjemność utracił.
                     Ogarnęła go całkowita apatia. Nic już nie pamiętał ani nie czuł. Jego mózg był
                  pustą przestrzenią wypełnioną otępieniem. Jadwiga i Sunia nigdy nie istniały, nie
                  istniał Mietek ani wiśnia. Przestał się bać Rejzl. Nie odczuwał głodu, nie wiedział
                  co je. Nawet cygar zapominał palić. Spełniał jedynie potrzeby fizjologiczne, co
                  przychodziło mu z coraz większym trudem. Ledwo trzymał się na nogach. Czasem
                  się zastanawiał, czy to w ogóle są jego nogi. Bo kiedy na nie patrzył, nie poznawał
                  ich – tej pary cienkich patyków trzęsących się w kolanach, jakby były nadłamane.
                     W jednym z tych dni zjawił się przed nim Mietek. Wydawał się wyższy, niż
                  Adam go zapamiętał. Również jego ręce z długimi palcami wydawały się olbrzy-
                  mie. Zbliżył się do łóżka i napadł na Adama: – Ty jesteś wszystkiemu winien! Ty,
                  ty! – ryczał chłopak, a Adam nie wiedział, kogo ma na myśli i o co mu chodzi.
                  Potem zrobiło się ciemno i wszystko zniknęło. Nie miał pojęcia, czy zdarzyło się
                  to na jawie, czy we śnie.
                     Przestał zdawać sobie sprawę z tego, kim właściwie jest Rejzl. Przemawia-
                  ły do niego usta, a on słuchał ich poleceń. Przychodziła po pieniądze, a on     487
   484   485   486   487   488   489   490   491   492   493   494