Page 490 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom drugi.
P. 490
wyciągał portfel spod materaca. Ale pewnego razu niczego nie zdołał już w port-
felu wymacać. Usta powiedziały wtedy do Adama: – No to do widzenia! – Potem
zaproponowały, żeby sprzedać rzeczy Jadwigi i jego własne, a zostawić tylko to,
co konieczne. Przez jakiś czas nadal trwała ta dziwaczna normalność. Potem
Rejzl pojawiła się z obiadem i usta oświadczyły: – Panie Rozenberg, pan tu wy-
kituje! – I ciszej dodały: – Powiedziałam panu, żeby się pan zapisał na zasiłek
– a potem jeszcze ciszej: – Ma pan pełną gębę złota, panie Rozenberg... Niech
pan sprzeda korony i ratuje życie... znam jednego technika dentystycznego...
Potem czuł, że leży z otwartymi ustami, podczas gdy ktoś grzebie, drapie
i stuka w jego dziąsłach i w całej czaszce.
Wtedy to się zaczęło. Pogrążony w letargu, poczuł jak cienkie igiełki roztań-
czyły mu się w ustach, jakby maszyna do szycia zszywała mu dziąsła powolnymi,
głębokimi szwami. Zdziwiony i zaciekawiony czekał od jednego ukłucia do dru-
giego. Przychodziły to z jednej strony ust, to z drugiej. Próbował zgadnąć, skąd
wyskoczy następne. I ku jego zdumieniu ukłucia stawały się coraz silniejsze.
W jednej chwili przeciągały przez nos. W drugiej sięgały aż pod oczy. Nagle trafiły
w czaszkę. Adam ocknął się. Uczucie zdumienia zniknęło. Wszystkie zmysły skupił
na ukłuciach ogarniających całą jego twarz i głowę, sięgających do czubków rąk
i nóg, przeciągających ostrą nić przez sam środek serca. Tak świadomy pan Adam
jeszcze w życiu nie był. Igły budziły po kolei wszystkie nerwy w jego ciele i każdy
z nich reagował bólem na najsłabszy oddech, na najmniejszą odrobinę powietrza
wciąganą do ust. Przemienił się w jedną powierzchnię najeżoną nerwami, które
wkłuwały się już nie w niego, a w otaczające go powietrze. Kiedy wstrząsnął nim
skurcz, wydawało mu się, że to powietrze się kurczy. Aż w końcu przestał czuć.
W pewnym momencie dojrzał przed sobą ruchome usta: – No, co słychać?
– głos Rejzl był słodki jak miód, a ręce, które poprawiły mu poduszkę, delikatne
jak u matki. – Nakarmię pana, panie Rozenberg – powiedziały usta. – Jest pan
osłabiony. Usiadła na brzegu łóżka i położyła sobie talerz na kolanach. – On
ma złote ręce, ten technik, he? Przecież pan nawet nie pisnął. A wie pan, jaki
majątek miał pan w gębie? Lepiej nie mówić. Teraz będzie pan miał wszystkiego
aż potąd, a ja już postawię pana na nogi, może pan na mnie polegać... jak Rejzl
powie, to na mur... No, otwórz pan gębę. – Otworzył usta, a ona wlała w nie łyżkę
zupy. Ryknął jak zwierzę i aż podskoczył na łóżku. Przełknął zupę i trochę się
uspokoił. Nagle usłyszał własny głos: – Gdzie jest Mietek? – zapytał jego głos.
Usta ponad nim uśmiechnęły się i wyszczerzyły do niego popsute zęby: –
A niech mnie, to pan nic nie wie? Wyprowadził się.
Wepchnęła mu następną łyżkę jedzenia między wargi. Znowu się rzucił, jakby
wszystkie nitki nerwów w jego ustach zajęły się ogniem. – A ona? – zapytał wyjąc.
– Cały szpital z ulicy Wesołej wywieźli. Oj, biada nam, biada... Ale ona pana
dobrze wymęczyła, panie Rozenberg. Taka choroba może szpik z kości wyciągnąć.
Niech pan sobie nie myśli... wszystko widziałam. – Podała mu jeszcze jedną łyżkę
488 zupy. Odsunął ją od siebie. – Pan nie lubi gorącego? – zapytała delikatnie. Nie