Page 487 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom drugi.
P. 487

Całą noc Adam słyszał przez sen skomlenie Jadwigi, psi płacz. Rano wstała
                  świeża, pomalowała się przed lustrem i weszła do kuchni. Dało się słyszeć
                  szczekanie i krzyki Rejzl: – Dybuk w nią wstąpił! – Na korytarzu zrobił się zgiełk.
                  Dobiegły stamtąd słowa, stukanie oficerek Samuela, jękliwe westchnienia Ma-
                  tyldy. Potem w sypialni pojawił się Mietek z Jadwigą na rękach. Padła na łóżko
                  jak kłoda. Nad nią stał syn. Twarz miał szarą, wargi mu drżały. Wyglądał jak mały
                  Mietek wiele lat temu, stojący w otwartych drzwiach ich pałacyku i patrzący, jak
                  rodzice wyjeżdżają za granicę. Pan Adam starał się nie patrzeć na syna. W tym
                  momencie bał się go.
                     Jadwiga przechodziła w ciągu dnia przez kilka faz. Albo przeglądała się w lu-
                  strze i stroiła, albo chodziła na czworakach, szczekając i skomląc, albo mdlała.
                  Już nie gotowała. Kucharka Rejzl pojawiła się przed Adamem i zaproponowała
                  mu: – Za dwanaście marek na miesiąc będę dla was gotować... A o waszą żonę
                  niech się pan nie martwi. Mietek ją będzie utrzymywać, dopóki doktor nie znaj-
                  dzie dla niej miejsca w domu wariatów. – Adam wyjął portfel spod materaca
                  i wręczył jej dwanaście marek.
                     Pan Adam sam nie wiedział dlaczego to robi, ale zaczął się zamykać z Jadwigą
                  w sypialni. Przebywanie z nią w zamknięciu przypomniało mu dni, kiedy ukrywał
                  się z Sunią. Nawet okien nie otwierał tak jak wtedy, żeby na dworze nie słyszano
                  szczekania Jadwigi. Na początku tylko jedno ich łączyło – lęk, jaki oboje odczu-
                  wali przed kucharką Rejzl. Ich egzystencja zależała od jej wizyt. Przy każdym
                  pukaniu do drzwi jednocześnie się wzdrygali. Stukanie jej pantofli zwiastowało
                  pojawienie się złowrogiego olbrzyma, stąpającego po trupach i rozgniatającego
                  czaszki. Jej słowa były jak palący śrut, sypiący się im na głowy. A kiedy poka-
                  zywała się w pokoju z drogocennym jedzeniem w kościstych rękach, byli oboje
                  jak psy wyciągające łapczywie mordy do pana, który przyniósł im dobry kąsek.
                     Niezauważalnie Adam dał się Jadwidze wciągnąć w jej makabryczną grę.
                  Głaskał ją, jak głaskał niegdyś Sunię, a kiedy kładła się obok niego w łóżku,
                  odwzajemniał czasem jej pieszczoty. Czuł jak męskość do niego wraca, ale
                  w nieludzki, straszny sposób. Nie sypiał z kobietą, tylko z suką – i sam też stawał
                  się psem. To wprawiało go w przerażenie, szarpało mu trzewia i nie dawało mu
                  spokoju. Czuł, jak Jadwiga wciąga go w swe ciemne światy, omotuje go w sieć
                  niczym pająk. Chciał tego, a zarazem w panice wyrywał się z pułapki.
                     Miewał osobliwe koszmary. Wydawało mu się, że wpada w głębinę, z której
                  próbuje się wydostać zębami i pazurami. Ale głębia jest oślizgła. Zęby i paznok-
                  cie nie mają się o co zaczepić i znowu spada, jeszcze głębiej, gdzie już nic nie
                  czuje. Czasem, na jawie, gdy Jadwiga miała jeden ze swoich ataków i chodziła
                  na czworakach, rzucał się na nią, okładał ją pięściami i kopał. Jej uśmiech
                  i obojętność na ból rozjuszały go. Odnosił wrażenie, że sam zaraz oszaleje. Miał
                  wielką ochotę zacisnąć palce na jej cienkiej, pomarszczonej szyi i dusić ją tak
                  długo, aż w końcu poczuje ból. Tylko jej ostatni krzyk mógł przerwać sieć, którą go
                  otoczyła.                                                            485
   482   483   484   485   486   487   488   489   490   491   492