Page 482 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom drugi.
P. 482

Krejna odskoczyła od drzwi i pozwoliła gościowi przekroczyć próg. – Tak,
               tak, panie... pamiętam...
                  – Czy ma pani jeszcze ten wolny pokój?
                  W Krejnie wszystko się roztańczyło z radości. Oczyma duszy widziała już na
               stole okrągłą sumkę „rumków”. Nawet jej nie przyszło do głowy, że mógłby od
               niej zażądać zwrotu tamtych dwudziestu marek, które na darmo zapłacił. – Tak,
               tak panie... – szybko pokiwała głową i niewiele brakowało, a zwróciłaby się do
               niego „panie proroku Eliaszu”. Z zapartym tchem śledziła, jak jego tłuste dłonie
               sięgają powoli do kieszeni na piersiach w marynarce.
                  – Ile? – zapytał.
                  – Dwadzieścia – odpowiedziała.
                  Miała w ręce okrągłą dwudziestkę. Zanim doszła do siebie, obcego już nie
               było. Była pewna, że się nie wprowadzi, tak jak wtedy. I kiedy następnego dnia
               zobaczyła go na progu z dwiema walizkami, nie mogła wydusić słowa. Kręciła się
               jak pijana i nie wiedziała, co się z nią dzieje. To ci dopiero! Ze wszystkich Żydów
               w getcie wybrał akurat Krejnę i u niej zamieszka!
                  Kilka razy była u niego w pokoiku. Chciała mu posłać łóżko jedynym kom-
               pletem pościeli, jaki posiadała, chowanym na ślub córki, Cypy-Dwojry. Sami
               zawsze sypiali na gołych, czerwonych poduchach, z których wyszła połowa
               pierza. Przykrywali się dziurawymi chustami znalezionymi na śmietniku. Ale
               gość machnął ręką: – Przyniosę własne. – Potem zapytał, czy nie ma klucza do
               pokoju. Nie miała i trochę się zdziwiła, na co mu klucz. Czyżby on, który sam
               wybrał sobie u niej mieszkanie, podejrzewał o coś ją, Krejnę, kobietę bez ska-
               zy? Ale zaraz się uspokoiła. Musiał się przecież zamykać w środku, by nikt mu
               nie przeszkadzał, kiedy będzie się zajmował swymi tajnymi sprawami wielkiej
               wagi.
                  Wyszedł z obiema pustymi walizkami, by przynieść więcej rzeczy, a ona nie
               mogła się powstrzymać i na palcach, jakby się bała, że usłyszy ją z miejsca,
               w którym się znajduje, weszła do pokoju. Podeszła do łóżka i rzuciła okiem na
               rzeczy, które tam się piętrzyły. Aż ją oślepiło i jęknęła z zachwytu. Zobaczyła
               męskie koszule z czystego jedwabiu i batystu – delikatne i świeże niczym płatki
               śniegu. A takich gatek jeszcze w życiu nie widziała – delikatne jak puch i lekkie
               jak piórko. A te skarpetki we wzorki, te ręczniki, puszyste, kudłate i mięciutkie,
               ten garnitur – trochę pomięty, ale z najlepszego angielskiego materiału, te buty,
               z błyszczącej i świeżej skóry, te batystowe chusteczki do nosa! Na wszystkim były
               wyhaftowane polskie litery przyozdobione kwiatkami. Nie, to nie był monogram
               proroka Eliasza – ale i tak była pewna, że ten, który się do niej wprowadził, nie był
               zwykłym śmiertelnikiem. Bo zwykły śmiertelnik mieszkający tak długo w getcie
               nie posiadał takiej bielizny, a gdyby był jakąś szyszką, to nie potrzebowałby jej
               ani jej ciemnego, obskurnego pokoiku. Miała wielką ochotę, by wziąć sobie jedną
               z batystowych chusteczek na szczęście, jako talizman, ale sama się zbeształa:
         480   nie uchodzi brać bez pytania.
   477   478   479   480   481   482   483   484   485   486   487