Page 513 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom pierwszy.
P. 513

Nie czuł zmęczenia ani głodu. Biegał między drzewami i trafiał na swoje własne
             ślady. Do wnętrza lasu przedzierało się już pierwsze światło dnia. Nieskazitelne
             piękno – gra pierwszych promieni słońca pomiędzy powiekami gałęzi. Śnieg
             pod nogami wyglądał ciepło, świeżo, puszyście – zachęcając do odpoczynku.
             Zdawało mu się, że wciąż jeszcze biegnie, ale naprawdę szedł krok za krokiem.
             Jakiś ciężar leżał na jego butach. Podnoszenie nóg było wielkim wysiłkiem. Oczy
             go piekły, widział przed sobą czarne, wirujące koła. Chwilami nie był w stanie nic
             zobaczyć. Zamknął powieki. Ciało już niczego nie chciało – poza odpoczynkiem.
             Chociaż króciutkim. Szedł coraz wolniej, a idąc marzył, że kładzie się na śniegu,
             nurkuje w nim i zapomina o wszystkim. Ale Flora nie pozwalała. Wszystko w nim już
             spało, tylko ona czuwała w jego sercu. Wołała do niego z całej tej pustki dookoła.
                Strumień światła uderzył go w twarz. Stał na skraju lasu i małej wioski. Pierwszy
             domek, kilka metrów dalej, zapraszał. Wszedł na ścieżkę wydeptaną w śniegu.
             Lecz zanim zdołał dojść do domku, wyszedł mu naprzeciw słup telegraficzny, na
             którym wisiało ogłoszenie: „Za ukrywanie Żydów grozi kara śmierci”.
                Zgięty wpół prześlizgnął się pod oknami chaty, aby nie zauważono go ze
             środka, po czym wszedł na podwórko. Spróbował, czy drzwi stodoły są otwarte,
             a one ustąpiły. W środku spotkał się ze spojrzeniem ślepi kudłatego psa. Jednak
             nie stracił pewności siebie. Miał swój sposób postępowania z psami. Zanim
             zwierzę zdołało zaszczekać, Szolem już stał nad nim i drapał go pod brązową
             mordą, serdecznie klepał po karku, aż pies pomachał ogonem. Szolem kucnął
             przy nim, przytulił twarz do ciepłego futra, położył zesztywniałe ręce na jego
             grzbiecie i przycisnął się całym ciałem do żywego, przyjaznego, małego piecyka.
             Pies mruknął przyjaźnie, polizał go po twarzy i przysunął się bliżej, jakby rozumiał,
             co oznacza jego ciepło, i był gotów się nim podzielić.
                Na krótką chwilę Szolemowi zakręciło się w głowie. Zrobiło mu się ciemno
             przed oczyma i omal nie upadł. W kącie pustej stodoły leżała sterta desek,
             pomiędzy nimi – brudna, sczerniała słoma. Na wpół ślepy podpełzł do tego
             miejsca, rzucając się na nią. Pies był tuż-tuż i gdy tylko Szolem się wyciągnął,
             zwierzę położyło się obok niego, przytuliło swoje wielkie, brązowe ciało do ciała
             Szolema. Ostatnią rzeczą, którą chłopiec zdołał ujrzeć przed snem, była para
             ciepłych oczu – blisko nad jego twarzą – oczu wiernych i czuwających.



                                               *


                Z początku Estera leżała całymi dniami w łóżku. Nie chciało się jej wstawać.
             Dni były puste, jeden podobny do drugiego. Fizyczną słabość wzmocniła apatia,
             która się w niej zagnieździła. Lubiła noc i spanie. Sny często przenosiły ją w prze-
             szłość albo malowały przed nią przyjemną rzeczywistość, w której wydawało się,
             że jeszcze nie wszystko stracone.                                     511
   508   509   510   511   512   513   514   515   516   517   518