Page 510 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom pierwszy.
P. 510
cienia – na wpół przemarzniętych ludzi, czekających od tygodni, aż otworzą się
przed nimi bramy wolności.
– Szolemie, popatrz, goje idą z zalewajką – szepnęła Flora, wtulona w ramię
narzeczonego, wciśnięta między stłoczoną masę. – Chodź! – pociągnęła go za
rękaw. – Chodź, wstań…
Zbliżali się chłopi z wiadrami zupy. Część tłumu leżącego w odrętwieniu na
śniegu zakołysała się. Wstano, pokuśtykano naprzeciw chłopom. Silniejsi rzucili
się na nich. Liczono pieniądze. Wyrywano sobie wiadra z rąk, kłócono się, bito,
walczono. Księżyc oświetlał wykrzywione twarze i z chłodną satysfakcją przyglądał
się temu dziwacznemu, piekielnemu widowisku.
Flora, utykająca i zdrętwiała, ciągnęła za sobą Szolema do środka rucho-
mego kłębowiska ludzi. Zapach, który bił od wiader z gorącą zupą, drażnił nosy
i napełniał usta śliną. Szolem zatrzymał się:
– Nie chcę się pchać. Darujmy sobie tę odrobinę jedzenia.
Flora błagała go zagubiona jak dziecko. Oplotła ręce wokół jego szyi.
– Proszę cię, napijmy się trochę ciepłej zupy.
Po chwili już byli w środku tłumu. Rzucano nimi i popychano ze wszystkich
stron. Z powodu kłótni i ogólnego zamieszania niemożliwością było dojść tam,
gdzie znajdowały się wiadra. Ciała stłoczonych straciły człowieczy wygląd. Spląta-
ne, zrośnięte, wyglądały jak jedno stworzenie o tysiącu rąk, nóg i twarzy, tysiącu
ust otwartych w dzikim wyciu.
– Stój, mówię do ciebie! – Szolem z całych sił pociągnął Florę do tyłu. Czuł
na twarzy płomień jej wielkich, głodnych oczu. Przysunął usta do jej policzka
i wyszeptał gorąco: – Lepiej chodź, spróbujmy sami. Może się uda…
Wyprowadził ją z ludzkiego kłębowiska, po czym bokiem wyślizgnęli się z tłumu.
Szli szybko, niemal biegnąc, i nagle poczuli lekkość w członkach. Trzymali się za
ręce. Dobrze było iść, ot tak – swobodnie, bez ciężaru ciała. Nawet poczuli gorzką
wdzięczność dla Polaków, którzy kilka dni temu pozbawili ich plecaków. Niczego
już nie musieli pilnować, nie mieli na co uważać – jedynie na siebie nawzajem.
Gdy po jakimś czasie tego biegu obejrzeli się za siebie, już nie dostrzegli czarnej
plamy tłumu. Na świecie nie było nikogo poza Florą, Szolemem i białą nocą.
Śnieg poddawał się miękko ich nogom. Nie słyszeli odgłosu własnych kroków,
chociaż wydawało się im, że z każdym ruchem robią wielki hałas. Szli wzdłuż
torów kolejowych. I oto już byli po ich drugiej stronie – weszli pomiędzy drzewa,
by jak najszybciej oddalić się od stacji kolejowej. Szli i szli. Stopy wsuwały się
w śnieg i wydostawały z niego. Podnoszenie ich przychodziło im coraz trudniej.
Miejscami śnieg był twardy i zmarznięty, a gdzieniegdzie wpadali weń jak w otchłań.
W końcu wyszli na wielkie pole – białą pustynię; byli sami we dwoje z księżycem,
tym okrutnym reflektorem ponad głowami. Czas biegł w tył śladami, które zosta-
wiali na śniegu. Flora nie mogła już zrobić ani kroku. Podobnie Szolem. W końcu
zobaczyli z daleka coś wystającego ze śnieżnej bieli. Był to płot. Daszek? Jakiś
508 sztywny kawałek plandeki – jakby podesłała go litościwa dłoń.