Page 492 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom pierwszy.
P. 492
Człapiąc w swoich rozdeptanych, niezawiązanych butach, podszedł do okna.
Było do połowy przesłonięte ciemnoszarym, brudnym śniegiem. Paznokciem
wydrapał otwór w zamarzniętej szybce najwyższej kwarty i przytknął doń oko. Jak
zwykle widział tylko nogi przechodniów. Nogi bez ciał. Pojawiały się na chodniku
pokrytym szarym śniegiem jedynie od czasu do czasu, jak spieszący aktorzy na
pustej scenie. Niektóre nogi – pewne i mocne, inne – chwiejne i niezdecydowa-
ne. Jeszcze inne – żwawe i lekkie, ale były też ciężkie i zmęczone. Spojrzał na
schodki prowadzące do piekarni ślepego Henecha. Były czyste jakby nigdy nie
padał na nie śnieg. To setki nóg jeszcze przed świtem je wyczyściły.
Przy oknie zatrzymała się para butów. Właściwie nie były to buty, lecz kama-
sze. Iciemu Meirowi rzuciło się w oczy zwłaszcza to, że były nowe. Wprawdzie
podeszwy były oblepione śniegiem, a cholewki ochlapane błotem, ale przecież
spod brudu wyglądała czarna, lśniąca, miękka, dobra skóra. Icie Meir, który
już od lat przywykł na podstawie wyglądu skóry butów wyobrażać sobie twarz
ich właściciela, tym razem stał jak sparaliżowany. Tym razem ujrzał buty bez
człowieka – po prostu zobaczył parę nowych kamaszy. Przypomniały mu się
rozdeptane pantofle, które nosi, i oderwane obcasy butów Szejny Pesi, a także
dziury w podeszwach Szolemowych trzewików, a nawet cienkie pantofle jego
jedynej wnuczki Maszeńki. I wówczas ogarnęła go tęsknota za pięknym, dobrym
obuwiem, a ta z kolei obudziła w nim poczucie winy z powodu próżnowania.
Burza szalała na świecie – a jego rodzina chodziła boso. Ponownie postanowił
sprzeciwić się Szejnie Pesi i wyjść na ulicę, niezwłocznie, zaraz po południu, aby
poszukać jakiegoś zajęcie dla siebie.
Kamasze przed oknem zrobiły kilka kroków w jedną stronę i zatrzymały się,
kilka kroków w drugą stronę i zatrzymały się – zupełnie, jakby były na pokazie
mody i chciały się zaprezentować Iciemu Meirowi ze wszystkich stron albo może
po prostu podrażnić się z nim. Ale nagle ruszyły z miejsca, zeszły ze sceny i już
ich nie było.
Chciał ponownie usiąść przy stole obok Szejny Pesi i obgadać z nią obuwniczą
sytuację rodziny, gdy drzwi piwnicy otwarły się i pojawiła się w nich piękna broda
Chaima Pończosznika, za nią – on sam, a zaraz potem jego nogi, a na nich nowe
kamasze, które dopiero co paradowały przez oczyma Iciego Meira.
– Można, sąsiedzie? – reb Chaim Pończosznik zapytał nieśmiało, zwracając
twarz nie w stronę Iciego Meira, lecz Szejny Pesi.
Reb Chaim Pończosznik był w suterenie rzadkim gościem. Kiedyś, przed
wojną, w ogóle nie przekraczał jej progu. Znajomość ograniczała się jedynie do
wymiany pozdrowień, ponieważ Icie Meir Stolarz był „gojem”, odszczepieńcem,
a ponadto przyjaźnił się z sąsiadami, którzy mieli lewicowe poglądy lub robili
lewe interesy, co w oczach reb Chaima było niemal tym samym. Do tego Icie Meir
miał czterech synów, którzy postępowali tak samo jak stary, a dla ojca córek na
wydaniu oznaczało to konieczność unikania takiego sąsiedztwa jak ognia. Teraz
490 jednak, w tych obłąkanych czasach, gdy ziemia niemal usuwała się spod nóg,