Page 488 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom pierwszy.
P. 488
Był już późny ranek, gdy Icie Meir poruszył się na swoim niskim, żelaznym
łóżku. Obudziło go szuranie. Zanim zdobył się na odwagę, aby podnieść głowę
i zobaczyć, co to, poczuł w sercu gorycz. I nim zdołał rozwiać wątpliwości, niczym
stado dzikich ptaków opadło go całe mnóstwo myśli, a jedna gorsza od drugiej.
W tym momencie zrozumiał dziesiątki spraw naraz, a między innymi – że, po
pierwsze, nie ma po co zrywać się z posłania, ponieważ i tak nie pracuje, gdyż
w dzisiejszych czasach nikt nie potrzebuje jego złotych rąk ani mebli przez nie
wyprodukowanych; po drugie, że nad miastem wisi wyrok i że w każdej chwili
on, Icie Meir, może zostać wyrwany z żelaznego łóżka i ze swojego byle jakiego
snu – tej odrobiny wątpliwego luksusu. Po trzecie, że jego syn Motl wczoraj wy-
ruszył w drogę do swoich towarzyszy w Białymstoku, a drugi, Josi, do Warszawy
– po prostu poszedł w świat. Po czwarte – jego najmłodszego, Szolema, nie ma
w domu, bo pewnie pobiegł handlować na czarno kilkoma bochenkami chleba
otrzymanymi od ślepego Henecha za pracę w piekarni, i naraża swoje młode
życie przez cały ten czas, kiedy on, Icie Meir, gnije w łóżku.
W końcu uświadomił sobie, że szelest, który go obudził, pochodzi od cukierków,
które Szejna Pesia rozsypała na stole, przynoszonych z fabryki, aby je zawijać,
w czym pomagają jej Flora, narzeczona Szolema, i Fejga, żona Isroela.
Ogólny bilans tych jego refleksji był taki, że wszyscy mają po co wstawać
i co robić poza nim, głową rodziny. Gorzka to myśl. Icie Meir chciał się od niej
uwolnić i spać dalej. Ale wbrew swej woli uniósł głowę, spojrzał na ściany, tej
zimy szczególnie urodzajnie porośnięte grzybem, a także na Szejnę Pesię,
która w znoszonej, poszarzałej sukience stała przy małym stoliku kuchennym
i zawijała cukierki. Stoliczek wyglądał naprawdę wesoło. Cukierki miały różne
kolory: czerwony i zielony, żółty i seledynowy. Icie Meir poczuł w ustach smak
słodyczy – smak radości, dziecięcych buziek i różowych języczków. I dostrzegł
w tym dziwną śmieszność, a nawet rodzaj wielkiej drwiny, że ona, jego postarzała
Szejna Pesia w szaroburej, ciężkiej sukni, o zaokrąglonych plecach i pochylonej
głowie, z potarganym, posiwiałym kokiem na karku, nieustannie i z niepokojem
myśląca o dzieciach rozproszonych po świecie, że właśnie ona stoi przy takim
beztrosko wyglądającym stole, nad smacznymi cukierkami i zawija je w lśniące,
celofanowe papierki, a one, jeden po drugim, tańczą swój błyszczący, słodki
taniec w jej spracowanych, powykręcanych palcach.
Krótka, piegowata ręka Iciego Meira chwyciła brzeg kołdry i pociągnęła go
z pełnym rezygnacji pośpiechem, zakrywając całą głowę.
W piwnicy było ciepło i cicho. W piecu buzował ogień, a na nim bulgotał gar-
nek. Icie Meir zakrył rękami również uszy, ale bulgotanie wciąż słyszał – nie tyle
uszami, ile żołądkiem. Poza tym do zakrytego kołdrą nosa dolatywał zapach,
na który przed chwilą jeszcze nie zwracał uwagi, a który teraz jeszcze głębiej
niż bulgotanie garnka przenikał do jego wnętrzności. Zapach świeżo pieczonego
chleba. Nagle poczuł szalony głód, od którego nie da się uciec. Zły wyrzucił spod
486 kołdry obie ręce i szeroko otworzył oczy. Już się całkiem obudził.