Page 484 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom pierwszy.
P. 484
chusty. Cień poruszał się w śnieżnej mgle. Miriam nie mogła się już powstrzymać,
wyszła i rzuciła się biegiem wzdłuż bocznego muru. Dogonił ją wiatr. Napełnił
fałdy jej chusty ciężkimi grudami śniegu. Z pasma włosów, które wyślizgnęło
się spod chusteczki, spłynęło na jej twarz lodowate zimno. Bardziej czuła niż
widziała, że ten odległy cień wciąż tu jest, że skrada się wzdłuż murów tak jak
ona, zbliżając się. Nagle serce w niej zamarło. Rozpoznała krok Bunima. Dopiero
teraz łzy ponownie popłynęły jej z oczu. Wraz ze śniegiem cieknącym z włosów
zaczęły zalewać jej twarz, całkiem ją oślepiając. Chciała czym prędzej rzucić
się naprzód, pobiec mu naprzeciw z otwartymi ramionami. Ale się zatrzymała,
odwróciła i pospieszyła do bramy.
W roztajałym napięciu łzy na twarzy zaczęły wysychać. Zamarzały. Cały ból,
który przejmował ją podczas czekania na niego, wrócił i usztywnił jej plecy. Była
w otchłani strachu, a on – wraca do domu, jakby nic się nie stało.
Przeszedł obok, nie zauważając jej. Zawołała go, a on zadrżał.
– Dlaczego tak późno? – Starała się, aby jej głos nie zdradzał wyrzutu. Nie
odpowiedział. Dobrze czuła, że jego milczenie skrywa jakieś dramatyczne prze-
życia. – Nie wiedziałam, dokąd poszedłeś. – Jej głos teraz zabrzmiał gorzko.
Tym razem odezwał się:
– Jeśli za każdym razem będziesz to tak roztrząsać…
– To zwariuję! – wykrzyczała. – Znam twoją gadkę, Bunimie, znam tę starą
śpiewkę. Trzeba być zimnym, twardym. Tymczasem widzę, co robisz!
W ciemności dostrzegła, jak majstruje przy okularach, słyszała jego ciężki
oddech i czuła, że wszystko się w nim gotuje. Chciała dotknąć jego ręki, pogła-
skać po ramieniu, powiedzieć mu jakieś dobre, uspokajające słowo. Nie mogła.
W tym wewnętrznym rozdarciu czuła, że się zmieniła, że coś się z nią stało. To,
co było w niej łagodne i miękkie, zostało skute obcym mrozem, a na jego miejsce
pojawiło się to, co szpetne i gorzkie – gniew, który wcześniej wyczytała z odbicia
swojej twarzy w lustrze.
Weszli do domu. Blimele spała z głową opartą o stół. Bunim podbiegł do niej.
Dziewczynka zadrżała, obudzona bijącym od niego chłodem. Podniosła głowę:
– Gdzie byłeś całą noc, tatusiu?
Z nieoczekiwaną radością zrzucił z siebie zaśnieżony płaszcz zimowy, powiesił
go na gwoździu przybitym do drzwi i zaraz znalazł się przy niej, rozcierając ręce.
Jego twarz pokąsana mrozem była rozpalona.
Miriam rzuciła ukradkowe spojrzenie na nich oboje. Zobaczyła, jak córka,
siedząc na kolanach Bunima z rękami splecionymi wokół jego szyi, przynosi mu
ukojenie, daje ciepło, którego ona sama nie była w stanie mu dać. Obudziła się
w niej radość z domieszką zazdrości. W pokoju było ciepło i cicho. Zawierucha
szalejąca na zewnątrz dawała o sobie znać jednostajnym uderzaniem śniegu
o szyby. Cztery ściany domu otulały ich niczym opiekuńcze ramiona.
Blimele ożywiła się. Zeskoczyła z kolan Bunima, podbiegła do szafy i szeroko
482 otworzyła drzwi.