Page 489 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom pierwszy.
P. 489

– Chodź jeść – usłyszał głos Szejny Pesi, zupełnie jakby wiedziała, co dzieje
             się w jego wnętrznościach.
                Postękując, usiadł i spuścił nogi na zimną podłogę. Oparł łokcie o kolana,
             przysunął obie ręce do głowy, wsunął palce pomiędzy sterczące, posiwiałe włosy
             i podrapał się po czaszce.
                – Jaki to dzień mamy dzisiaj? Zwrócił pomarszczoną, pomiętą twarz w kierun-
             ku Szejny Pesi. Nie odpowiedziała mu, a on nie wiedział, czy go nie słyszy, czy
             udaje, jak to było w jej zwyczaju, gdy jest zajęta swoimi myślami i nie chce zgubić
             wątku. Ponownie przyjrzał się wesołemu stolikowi z cukierkami i jej opuchniętym,
             bezkształtnym palcom pomiędzy nimi. Nie mógł pojąć, jakim cudem tak dobrze
             daje sobie z nimi radę, tak zręcznie i szybko je zawijała. Zaczął się ubierać.
                – Ja nie żartuję, Szejno Pesiu, jaki to dzień dzisiaj mamy?
                Ponownie mu nie odpowiedziała. A w nim wszystko zaczęło się gotować. Przy-
             sunął się do wielkiego, drewnianego warsztatu, który już nie był warsztatem, lecz
             zwyczajnym stołem, na którym spożywa się posiłki. Taką rolę pełnił od chwili, gdy
             mniejszy stolik został zajęty przez cukierki. Położył obie ręce na jego deskach,
             odczuwając w sercu tak silną tęsknotę do hebla i młotka, jak głód, który czuł
             w żołądku. Pochylił się, jakby chciał chociaż popatrzeć na swoje narzędzia. Ale
             zamiast nich ujrzał pod stołem trzy wypchane plecaki, które wyglądały jak trzy
             grube brzuchy stworzeń bez rąk i nóg. Oderwał się od stołu i człapiąc w nieza-
             wiązanych, znoszonych butach, podszedł do kredensu. To stamtąd dochodził
             go smakowity zapach świeżego chleba.
                Icie Meir wiedział, że wystarczy otworzyć górne drzwiczki, a już ujrzy bułeczki
             – lśniące, rumiane popękanym rumieńcem dobrze wypieczonego ciasta, chlebki,
             które Szolem trzyma na zapas, codziennie wymieniając je na świeże i sprzedając
             stare. Ale nie otworzył górnych drzwiczek. Otworzył te dolne, wyjął talerz i łyżkę, po
             czym podszedł do pieca i bulgoczącego garnka. Podniósł pokrywkę i skrzywił się:
                – Znowu kasza.
                Teraz Szejna Pesia już raczyła rzucić mu surowe spojrzenie spod ściągniętych
             brwi i powiedziała:
                – Nie grzesz słowami, Icie Meirze.
                Jej ton był taki, jakby nie mówiła do niego, nawet nie do synów, ale do dziec-
             ka – głuptaska. Ot, takie są kobiety – Icie Meir poczuł nad sobą litość. Dopóki
             mąż przynosi do domu pieniądze, to jeszcze mają dla niego odrobinę szacunku.
             Ale jeśli nie…
                – Zrób mi miejsce z tej strony stołu – mruknął i czekał, aż odsunie z brzegu stos
             cukierków, aby zrobić miejsce na jego talerz. Usiadł, zanurzył łyżkę, zamieszał…
                – Kiedyś mawiano „kasza z wodą”. Dzisiaj jest inaczej – rzucił, siorbiąc i po-
             czuł, że się jej podlizuje. – Dzisiaj je się wodę z kaszą. – Szejna Pesia popatrzyła
             na męża. Jej spojrzenie było jak zwykle suche, rzeczowe, ale Icie Meir czuł, że
             ona nie traktuje go tak lekceważąco, jak mu się wcześniej wydawało. Spojrzenie
             Szejny Pesi nie mogło go już oszukać. Wiedział, że serce się w niej kraje na jego   487
   484   485   486   487   488   489   490   491   492   493   494