Page 487 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom pierwszy.
P. 487

wydusiła z siebie: – Zostanę z dzieckiem. Ochronię ją całą sobą… Może to wy-
             starczy. Ale ty… jedź. Nie zważaj na nas…
                Dopiero teraz krzyk wyrwał się z niego:
                – Milcz! – Zerwał się na nogi, szybko zrzucił odzienie, zgasił światło i wskoczył
             do łóżka. Oparzyło go ciepło jej ciała. Uwięził ją w swoich ramionach, czując,
             jak żar, który od niej bije, przenika go na wylot. „Ona jest chora!” – pomyślał.
             Przerażony zaczął głaskać jej ciało, jakby chciał tą pieszczotą odegnać od niej
             chorobę. Wymawiał jakieś niekontrolowane, chaotyczne słowa, z których poprzez
             drżenie ciała docierało do niej tylko jedno: – Razem.


                                               *



                Icie Meir Stolarz miał ostatnio problemy ze snem. Winne temu było sąsiedztwo
             piekarni ślepego Henecha. Kolejka po chleb, która tworzyła się około północy
             lub o pierwszej nad ranem, ciągnęła się obok okienka sutereny. Chociaż aż do
             świtu ludzie stali cicho i spokojnie, to jednak przez cały ten czas przytupywali,
             i to właśnie ten tępy odgłos tupania wielu nóg w śnieg przenikał do umysłu
             Iciego Meira z dziwną ostrością, zamieniając go w kowadło uderzane tysiącem
             tępych młotów.
                Nad ranem robiło się jeszcze gorzej. Dochodziły krzyki, kłótnie, hałas, przez
             który pękała mu głowa. Odgłosy dobiegały z zewnątrz, z ulicy, aczkolwiek zabło-
             cone, zamknięte okienko nieco tłumiło ten rozgardiasz. Jednak do izby dochodziły
             również inne dźwięki, pochodzące z bramy przy tylnych drzwiach piekarni. Był
             to hałas czyniony przez sąsiadów z podwórka, których wuj Henech traktował
             w szczególny sposób, w tajemnicy wydzielając im chleb jeszcze przed świtem,
             zanim wpuści ludzi z kolejki i zanim przyjdą żandarmi.
                Domownicy przyzwyczaili się do „białych” nocy. Szejna Pesia mogła leżeć
             z otwartymi oczyma, jakby nie o nią chodziło, i jeszcze po stokroć chwalić
             Boga, że zesłał wuja Henecha, dzięki któremu było co włożyć do ust. Szolem,
             najmłodszy syn, budził się przy pierwszym ruchu na zewnątrz, szybko się ubie-
             rał i biegł pomagać przy rozdziale chleba i utrzymaniu porządku w kolejce aż
             do przyjścia żandarmów. Mimo to za dnia nawet nie było po nim znać, że jest
             niewyspany. Jednak z Iciem Meirem było inaczej. Dla niego w ostatnich dniach
             sen był nie tylko snem. Stawał się dla niego jedynym miejscem ucieczki z tego
             szalonego świata. Nie mógł się poddać. Dlatego walczył i przeklinał wszystkich
             kolejkowiczów i hałasujących na zewnątrz, wliczając w to wuja Henecha. Kręcił
             się bezsennie na swoim łóżku, aż nastawał świt i chleb był rozdzielony. Dopiero
             wówczas spływał na niego spokój i błogosławiony sen, otulając pierzyną za-
             pomnienia i wyzwalając ze wszystkich trosk i kłopotów, jakie pochłaniały jego
             serce.                                                               485
   482   483   484   485   486   487   488   489   490   491   492