Page 483 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom pierwszy.
P. 483
cicho. W dole ze zduszonym warkotem przejechał samochód. Blimele drgnęła,
ale nie oderwała oczu od żółtych skrawków materiału. Jej gwiazdki były gotowe.
Podeszła do swojego łóżeczka. W dużym pudełku, które stało w kącie pomiędzy
łóżkiem i ścianą, znajdowały się jej zabawki, a obok w wózeczku leżała lalka Lili.
Blimele ostrożnie wyjęła ją z wózeczka i po macierzyńsku utuliła w ramionach:
– Śpisz już, Lili? – Jednak nietrudno było ją obudzić. Blimele wyprostowała
lalkę w taki sposób, że jej głowa znalazła się naprzeciw twarzy dziewczynki. Gęste,
czarne rzęsy Lili podniosły się i odsłoniły namalowany błękit lalczynych oczu.
– O tak, córeczko – Blimele przytuliła policzek do policzka Lili. – Teraz chodź,
moja mała – wyszeptała uroczyście. – Chodź, przyszyję ci żółta łatę. – Usiadła
na krzesełku, położyła lalkę na kolanach, rozłożyła przygotowane skrawki na
lalczynej piersi i zaczęła poruszać ręką tak, jakby trzymała w niej igłę. W tym
momencie wydało się Blimele, że spod gęstych rzęs Lili, które ponownie były
opuszczone, płyną strumienie łez. – Dlaczego płaczesz, dziecko? – serdecznie
pouczała lalkę. – To przecież nie boli. – Jednak Lili chyba się nie uspokoiła. – Już
ciszej, głuptasku. Ile razy już ci mówiłam, że stary niedźwiedź tu nie przyjdzie, ale
jeśli będziesz płakać jeszcze przez godzinę, to nie przyszyję ci gwiazdek. – Lili
prawdopodobnie przestraszyła się tej groźby, bo Blimele się ucieszyła: – Tak,
już lepiej. Żydowska dziewczynka nie może płakać. Żydowska dziewczynka musi
być grzeczna.
Miriam zarzuciła na siebie chustkę.
– Zejdę na dół… – wyjąkała i zamknęła za sobą drzwi, zanim Blimele zdołała
podnieść głowę.
W bramie Miriam zatrzymała się. Wirujący w powietrzu śnieg, kołyszący się
w porywach złowieszczego wiatru, od czasu do czasu uderzał ją w twarz podmu-
chem zimna. Trotuar był gęsto usłany śnieżnym puchem. Po jego obu stronach
leżały białe zaspy, lśniące, świeże i puszyste. Nad nimi szalał wiatr, odsłaniając
wierzchnią warstwę pokrywy, tak jakby jedną po drugiej zdzierał warstwy skóry.
Środek drogi był czysty. Ślady karawanów, które przejeżdżały tędy za dnia, znikły.
Miriam wystawiła głowę z bramy i rozejrzała się. Nigdzie nie było śladu człowieka.
Wydało się jej, że jednak w oddali porusza się jakiś cień. Lecz po chwili przesłoniła
go śnieżna zamieć. Chciała po prostu pobiec przed siebie – ulicą, przez miasto,
bo wszystko było lepsze niż takie bezradne stanie. Powstrzymywała ją jednak
myśl, że zostawiła córkę samą. Zaczęła szybko chodzić przed bramą w tę i z po-
wrotem, szepcząc cały czas imię Bunima. Łamała palce u rąk, zagryzała wargi,
czując, że przestaje nad sobą panować. Wyostrzyła wzrok, jakby chciała przebić
się oczyma przez śnieżną zawieję i ciemność. Im bardziej jej oczy napełniały się
łzami, tracąc zdolność widzenia, tym bardziej serce szalało.
Całą wieczność stała w przeciągu bramy – całą wieczność, w czasie któ-
rej młode włosy potrafią dojrzeć do starczej siwizny… Znowu jej się wydało,
że w oddalonym zakątku pojawił się cień. Pomyślała, że to tylko przewidze-
nie zapłakanych, opuchniętych oczu. Szybko i gniewnie przetarła je rogiem 481