Page 479 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom pierwszy.
P. 479

się długo w milczeniu. Obserwowała swoje usta, do których niegdyś z taką żądzą
             przyciskał swoje. Jego usta zniknęły. Jej usta też już nie były niczym więcej jak
             tylko bladym rozcięciem wykrzywionym ku dołowi. Była potargana. Włosy, kie-
             dyś gładko zaczesane, jedwabiste, długie i równo zawinięte w kok, które Bunim
             tak lubił głaskać – teraz, nieuczesane i matowe, sterczały we wszystkie strony
             dookoła głowy i wiły się na jej ramionach niedbałymi, splątanymi pasmami. Me-
             chanicznie podniosła dłoń do czupryny, zanurzyła w niej palce – krótkie, pulchne
             i młode – aby przeczesać włosy. Palce zaplątały się. Zacisnęła je na kołtunach
             i pociągnęła, jakby chciała wyrwać włosy razem z cebulkami. Oczy napełniły się
             jej łzami. Wzięła wyciętą gwiazdę Dawida i przyłożyła do piersi, przypięła szpilką,
             pragnąc wbić jej czubek o wiele głębiej niż tylko w materiał płaszcza. Sięgnęła
             po drugą gwiazdę Dawida i odmierzyła dla niej miejsce na plecach, mniej więcej
             po przeciwnej stronie, po czym zabrała się do szycia.
                Zaraz przy pierwszym ruchu igły poczuła, że głęboko w środku coś w niej
             pękło. Jakby jej przygnębienie było wypełnionym pęcherzem, który nagle został
             przekłuty. Z każdą przeciąganą nitką czuła, że wydobywa z siebie cienkie nici
             cierpienia. Oddychała ciężko, wzdychając. Z każdym westchnieniem robiło się jej
             lżej, aż zaczął ją ogarniać spokój. Zawziętość na nowo spoiła zdezorientowane
             myśli. Wiedziała, że to nie była zwyczajna chwila. Witała spokój.
                Na zewnątrz było już ciemno. Wielkie cienie zaczęły się kłaść na ścianach.
             Miriam spieszyła się z robotą. Od czasu do czasu prostowała się i spoglądała
             z daleka w lustro. Widziała swoją postać poszarzałą, zacienioną, widziała odblask
             mebli, brzeg łóżeczka Blimele, na którym jej jasna główka wydawała się teraz
             szara jak popiół, widziała skraj biurka Bunima. Miała wrażenie, że on stamtąd
             patrzy na nią.
                – Będę silna, Bunimku – wyszeptała do siebie, odgryzła nitkę i wstała.
                Ogarnął ją chłód. Potarła dłonie, pomasowała nimi twarz, chwilę stała przed
             śnieżnoszarą, matową szybą, po czym zasłoniła okno. Włączyła światło, rozpaliła
             ogień. W cieple płonących polan jej twarz się wygładziła. Pochyliła się, aby poczuć
             więcej ciepła na zmarzniętych policzkach. W tym czasie rozłożyła kromki chleba
             na kuchennej płycie i postawiła kawę. Para wydobywająca się spod pokrywki
             garnka rozchodziła się po pokoju przyjemnym, orzeźwiającym zapachem. Wyjęła
             biały obrus i położyła na stole. Jej oko zatrzymało się na płaszczu leżącym na
             łóżku. Jaśniała na nim żółta łata. Przeniknięta światłem elektrycznej żarówki,
             emanowała promiennym ciepłem.
                Pomyślała o Bunimie. Znów nie było go cały dzień w domu. Wyobrażała
             sobie, jak biega po ulicach, jak śnieg prószy mu w twarz i wpada pod okulary.
             Widziała, jak pędzi od jednego znajomego do drugiego – pewnie był u chorego
             Friedego, może u swoich rodziców, i w myślach wzywała go do powrotu, do
             domowego ciepła, do schronienia czterech ścian, do białego stołu. Nie czuła
             do niego żalu, nie miała też pretensji. Chciała tylko jednego, aby jak najszybciej
             pojawił się w drzwiach. W wyobraźni już go widziała wchodzącego, widziała, jak   477
   474   475   476   477   478   479   480   481   482   483   484