Page 474 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom pierwszy.
P. 474

Bunim nie zdążył dojść do bramy, gdy zatrzymała go sąsiadka:
             – Niech pan nie idzie, łapią!
             Na ulicy panowała panika. Karawany wozów przerzedziły się. Część zatrzymała
           się na środku drogi. Płaczące dzieci miauczały na stertach bielizny niczym kocia-
           ki. Inne wózki pchano w boczne uliczki, kierując się do bram, a przy tych, które
           jeszcze jechały do przodu, szły tylko kobiety. Mężczyźni gromadzili się z boku:
           jak myszy przebiegali z jednej bramy do drugiej niczym od startu do mety. Każdy,
           kto mijał Bunima, wykrzykiwał w jego kierunku:
             – Łapią! Na Starym Mieście jest rzeź!
             Szedł przed siebie. Z początku nie wiedział dokąd, aż biegnąc, pomyślał
           o gminie. Zapisze się do pracy, zarobi kilka marek, zastępując bogaczy, uwolni
           się od próżnych dni przyprawiających go o szaleństwo i wyleje z siebie truciznę,
           która się w nim zebrała.
             Budynek gminy wydawał się opuszczony. Na dźwięk trzaskających drzwi czyjaś
           głowa wyjrzała z odległego pomieszczenia. Niski człowieczek, chyba urzędnik
           gminny, biegł w jego kierunku chwiejnym krokiem, rozglądając się z przerażeniem:
             – Drzwi były otwarte? – Człowieczek dopadł do zamka, zaryglował go i zało-
           żył łańcuch. Zwrócił pobladłą twarz w kierunku Bunima: – Nie ma sensu, żeby
           wychodził pan teraz na zewnątrz.
             Bunim popatrzył na niego.
             – Chciałbym zastąpić kogoś przy pracy.
             – Przy pracy? – Stwierdzenie to nie od razu dotarło do człowieczka. Jednak
           zaraz się połapał: – Dzisiejsza partia pracowników już wyruszyła – spojrzał
           z bliska na Bunima. – Co się dzieje na ulicach?
             – Mówią, że na Starym Mieście jest rzeź.
             – Dziesięć minut temu byli tutaj – człowieczek zaszczękał zębami. – Na dole,
           w piwnicy leży nasz urzędnik. Wyszedł z paszportem i to też nie pomogło. O mało
           go nie zamordowali. – Nagle obaj zadrżeli, przerażeni niespodziewanym hukiem
           dalekiego wystrzału. Człowieczek skurczył się: – Proszę za mną! – pociągnął
           Bunima za rękaw.
             Zeszli do piwnicy. Zapach spleśniałych papierów uderzył Bunima w nos. Z po-
           czątku niczego nie widział, bo szkła okularów zaszły mu mgłą. Szedł ostrożnie
           i tak idąc, nagle usłyszał szmer słów, gorączkowy szept wielu, wielu ust. Wkrótce
           otworzył się przed nim pokój wypełniony po brzegi, ciasnota, w której ledwie
           można było zrobić kilka kroków. Ludzie siedzieli na krzesłach, na stołach, stali
           oparci o ścianę, leżeli zwinięci na podłodze. Pchano się, tłoczono i bojaźliwie,
           z wielkim strachem poruszano ustami, szepcząc.
             Gdy tylko Bunim się pojawił, szept skierował się ku niemu. Zarzucono go
           pytaniami:
             – Co się dzieje na ulicy? W jaki sposób pan tu przyszedł? Gdzie oni teraz są?
             Zakłopotany Bunim wyjaśniał, że nie wie o niczym, że nikt go nie zatrzymywał,
    472    a mówiąc to, czuł, jak uginają się pod nim nogi.
   469   470   471   472   473   474   475   476   477   478   479