Page 475 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom pierwszy.
P. 475

– Powinien pan dziękować Bogu, że się panu nic nie stało. Takie zachowanie
             to igranie z życiem – ktoś się odezwał. Inni zaczęli opowiadać swoje przeżycia
             z ostatnich godzin. Bunim wsłuchiwał się w urywane słowa, czując, jak serce się
             w nim kołacze – coraz szybciej i bojaźliwiej. Przypomniał sobie drogę przez ulice,
             na których czyhało niebezpieczeństwo. Właśnie teraz, tutaj, gdzie wszyscy czuli
             się bezpieczni, spotkał się oko w oko ze strachem. Na stojącym z boku stole
             dostrzegł ciało pobitego. Pochylała się nad nim grupka ludzi, cucąc, rozcierając
             członki, bandażując ranę. Bunim widział podeszwy butów nieprzytomnego. Kapał
             z nich zbity, na w pół roztopiony śnieg.
                W kącie piwnicy zauważył kilka znajomych twarzy. Zaczął się przepychać przez
             tłum. Spojrzano na niego, zauważono go i pokiwano głowami, jakby mówiąc:
             „Znaczy, ty też jesteś tutaj”. Redaktor Mazur siedział w grupie i coś opowiadał.
             Bunim zatrzymał się w pobliżu.
                – Było już około dwunastej w nocy – Mazur czyścił klapę swojego zimowego
             płaszcza – więc sądziliśmy, że już do nas nie przyjdą. Okazuje się jednak, że oni
             w każdym calu są nadludźmi. Nie muszą spać. Jednym słowem, usłyszeliśmy
             stukanie również do naszych drzwi. Wyskoczyłem z łóżka i otworzyłem. Do środka
             wtargnęło sześciu szturmistów o niedźwiedziej posturze, rzucili mną o ścianę
             jak kawałkiem szmaty, po czym rozbiegli się po wszystkich pokojach, zapalając
             żyrandole jak na wielkie święto. I jakby im było mało tego światła, wrócili w końcu
             do mnie i zaświecili mi w oczy sześcioma latarkami: „Kto tu mieszka?” – Odpo-
             wiadam na tyle spokojnie, na ile spokojnie może odpowiadać człowiek w takim
             zamieszaniu: „Mazur” – mówię – „Rafael Mazur”. I jak tylko skończyłem wymawiać
             moje nazwisko, dostałem cios w głowę. Pomyślałem, że nie rozumieją, choć co
             tu jest do rozumienia? Więc powtórzyłem jeszcze raz: „Panowie oficerowie, tutaj
             mieszka Rafael Mazur”. Drugi cios już zwalił mnie z nóg, upadłem, tracąc na
             chwilę przytomność. Cierpliwie zaczekali, aż przyjdę do siebie i spróbuję wstać,
             a wówczas znowu to samo pytanie, i znowu cios w głowę. Chyba mam czaszkę
             z żelaza, skoro nie pękła, a nawet jak zza muru zdołałem usłyszeć płacz mojej
             żony. Poprosiła, aby pozwolili jej podać mi wody. Pozwolili, ale szklankę, którą
             przyniosła, zabrali i chlusnęli jej wodą w twarz. Wytarła się i znowu zaczęła prosić.
             Ponownie poszła po wodę i cała historia powtórzyła się od początku. I tak oblali
             ją sześcioma szklankami wody, aż w końcu powiedzieli, że sami mnie ocucą.
             Wówczas już wzięli się za mnie na poważnie. Nogi i brzuch odmówiły mi posłu-
             szeństwa. Na szczęście zemdlałem – Mazur uśmiechnął się gorzko. – Gdyby nie
             to, z pewnością bym nie wytrzymał. Omdlenie omdleniu jednak nie równe, a ja
             mam, jak już powiedziałem, żelazną czaszkę i w całym tym otępieniu zdołałem
             jeszcze usłyszeć krzyki mojej żony: „Dlaczego panowie go biją?” – biedna nie
             mogła tego pojąć. Wówczas porzucili mnie na chwilę, aby dać jej lekcję moral-
             ności: „Madame, my go nie bijemy, tylko uczymy mówić prawdę”. „Czy mój mąż
             panów oszukał?” – naiwna kobieta wdała się w spór z nimi. „Tak jest, oszukał!”
             – pokiwali głowami. „Okłamał nas. Od tej chwili, jak niemiecki żołnierz zwróci   473
   470   471   472   473   474   475   476   477   478   479   480