Page 471 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom pierwszy.
P. 471

Miasto zamarzło. Rozgałęziona sieć ulic opustoszała niczym ciało, z którego
             tętnic wyciekła krew. Tu i ówdzie pojedynczy przechodnie przemykali pod murami
             szybkim, bezdźwięcznym krokiem, jakby obawiając się, że zostawią ślady na śnie-
             gu. W powietrzu wisiała surowa, ostra cisza. Tylko od czasu do czasu przerywał
             ją krzyk z odległego domu albo głuchy szum auta. Kogoś prowadzono w oddali.
                Kilka arterii ulicznych wypełnionych ludzkimi grupkami niczym strużkami
             zaschniętej krwi, która spłynęła z zamarzniętego miasta, pulsowało nierównym
             i nieregularnym rytmem. Tymi ulicami, dzień za dniem, od samego świtu ciągnęły
             długie karawany wozów i wózków wyładowanych pakami i workami, meblami
             i pościelą . Z najodleglejszych zakątków miasta – zbierały się właśnie tutaj.
                      4
             A na każdym mijanym rogu zasilał je nowy, ciemny strumień, po czym razem,
             w stłoczeniu wypływały na obce, zaśnieżone szosy, które wiodły gdzieś w dal,
             nie wiadomo dokąd.
                Na wozach obładowanych pościelą i meblami siedziały opatulone dzieci
             – rozedrgane kłębki życia – z cieknącymi noskami i policzkami wystawionymi na
             mroźny wiatr, na okrucieństwo bezdomności. Przy wozach szli rodzice – ciemne,
             skurczone postacie. Pod pancerzami ciężkich ubrań trzęśli się z zimna jakby
             byli nadzy. Spod postawionych kołnierzy i chust wyzierały buraczkowoczerwone
             twarze, w których oczy lśniły blaskiem roznieconym i rozpalonym przez żar mrozu.
             Oczy – węgielki tlące się strachem, rozpaczą i niepokojem. Spieszyli, skacząc
             do przodu i w tył, jakby chcieli pogonić powoli drepczące konie, popchnąć kara-
             wanę, tracili cierpliwość, pragnąc jak najszybciej uciec z zamarzniętego miasta.
             Nie mieli czasu pożegnać się ani z nim, ani z życiem, jakie zostawiali za sobą.
             Nie podarowali mu nawet ostatniego spojrzenia przed wiecznym rozstaniem,
             jakby – jeszcze przed opuszczeniem – już je z siebie wykorzenili. Te rozedrgane,
             zakutane ciała z parą bijącą od ust i nosów, świecąc reflektorami oczu, niczym
             małe, zbłąkane lokomotywy spieszyły ku nieznanej stacji, która miała dać im
             schronienie przed piekłem.
                Symcha Bunim Berkowicz wstał przed świtem. Wciąż jeszcze nie postanowił,
             co robić: zostać i czekać, aż nadejdzie konieczność opuszczenia miasta, czy zaraz
             wyruszyć w drogę wraz z setkami, tysiącami, które każdego dnia przechodziły
             przed jego oknem. Tymczasem miał do wykonania pracę, której nie mógł już
             odkładać: spalenie książek. Koniecznie musiał to zrobić. Uciekając z miasta, nie
             mógłby ich ze sobą zabrać – i ta myśl, że obce ręce będą ich dotykać, była dla
             niego nie do zniesienia. Lepiej samemu je spalić na ognistym ołtarzu domowej
             kuchni. Jeśli zostanie w mieście, książki ściągną na niego niebezpieczeństwo.
             Niemieckie oczy zapalały się dziką wściekłością na widok żydowskich liter. Tak



             4    Pierwsze zorganizowane wysiedlenia mieszkańców Łodzi – Polaków i Żydów – do Generalnego
                Gubernatorstwa rozpoczęły się w listopadzie 1939 r. Do końca roku Niemcy deportowali ponad
                20 tys. osób, głównie ze śródmieścia.                             469
   466   467   468   469   470   471   472   473   474   475   476