Page 457 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom pierwszy.
P. 457

Wówczas stało się to, co miało nadejść. Mordechaj Chaim Rumkowski akurat
             tego dnia nie poszedł do gminy. W nocy złapała go silna gorączka. Dręczyły go
             koszmary. Głowa nieznośnie bolała. Oblany potem trząsł się z zimna pod puchową
             kołdrą. Zasnął dopiero nad ranem i przespał całe przedpołudnie.
                Obudziło go pukanie. Wszedł młody człowiek w sztywnym kapeluszu i czarnym,
             ciężkim płaszczu zimowym, po czym zbliżył się powoli do łóżka Rumkowskiego
             i stanął przed chorym z takim wyrazem twarzy, jakby był samym Aniołem Śmierci .
                                                                             44
                Sporo czasu minęło, zanim Rumkowski go rozpoznał. Gdy tylko zorientował
             się, że widzi przed sobą inżyniera Fefera, członka przedwojennego zarządu gminy,
             szybko się podniósł, opierając na łokciu:
                – Fefer! – powitał go od razu. – Czego pan chce?!
                Inżynier Fefer, prawdopodobnie przyzwyczajony do „uprzejmości” Rumkow-
             skiego, uśmiechnął się lekko:
                – Panie Rumkowski, znowu w gminie był oficer. Mówił o reprezentacji Żydów
             u prezydenta policji. O delegacji. Spotkałem się z Mojsze Sojcherem. I postano-
             wiliśmy pójść do prezydenta policji. Tak czy siak, dalej tak być nie może. Trzeba
             stworzyć jakieś gremium, które będzie nas reprezentować. Pomyślałem więc,
             że jeśli pójdzie pan z nami, to będzie chociaż jakiś ślad po dawnym zarządzie.
                Twarz Rumkowskiego pokryła się czerwonymi plamami gorączki.
                – Co to znaczy? – zasapał nienaturalnie, przez chwilę nie mogąc wydobyć
             z siebie słowa. – Co to znaczy, że pan mi mówi: „Niech pan idzie z nami”? Bardzo
             dziękuję za zaproszenie. Czy poza mną jeszcze ktoś inny jest w gminie?
                – Dlatego właśnie sądzimy, że pan powinien być w delegacji – inżynier Fefer
             spokojnie zapalił papierosa.
                Rumkowski jednym susem znalazł się na podłodze. Gość obserwował sta-
             rego, pochylonego mężczyznę, który trząsł się na cienkich, kościstych nogach,
             ubierając się bez skrępowania na jego oczach. Ręce i nogi Rumkowskiego drżały.
             Zaplątał się w rękawy koszuli i nogawki spodni. Po kilku minutach był jednak
             gotów. Pospiesznie włożył na siebie lichy płaszcz zimowy, doskoczył do Fefera
             i pomachał mu palcem przed oczyma:
                – Nie zniosę żadnych oszustw. Słyszy pan, panie Fefer? Nic nie będzie się
             działo poza moimi plecami. Tutaj nie Polska i tutaj nie będzie mnie pan wodził
             za nos! – również i tym razem minął lustro, nie zapomniawszy rzucić okiem na
             swoją postać. Sięgnął po kapelusz i popatrzył na gościa oczyma rozpalonymi
             gorączką: – No, dlaczego pan stoi?!
                Rumkowski nie miał cierpliwości na uprzejmości wobec Fefera i nie zważając
             na to, że kolana się pod nim uginają, zbiegł ze schodów, zostawiwszy towarzysza
             z tyłu. W bramie uderzyło go w twarz świeże, zimne powietrze. Zakręciło mu się



             44   Anioł Śmierci – anioł przynoszący człowiekowi śmierć, identyfikowany z Samaelem, przedstawiany
                w tradycji jako postać z mieczem stojąca przy łóżku chorego.      455
   452   453   454   455   456   457   458   459   460   461   462