Page 454 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom pierwszy.
P. 454

niczym zjawy mrugają swojsko do niego: „Pamiętasz nasze pierwsze spotkanie?
           To już miesiąc, prawda? Nie więcej niż miesiąc, a tobie się wydaje, że to już cała
           wieczność minęła od tamtego czasu”. Aby się z nim podrażnić, zaczęły przed nim
           stawiać obrazy tak nieodległych, a jednak tak dawno minionych dni.
             Były to krytyczne dni, które ciągnęły się od wybuchu wojny aż do zajęcia
           miasta przez Niemców. Wówczas usunął mu się grunt spod nóg. Dom sierot,
           którym zarządzał, wymknął mu się z rąk. Władzę przejęła inna siła, niezależna
           od woli Chaima Rumkowskiego. Nagle zaczął mu doskwierać ciężar starości.
           Nie było już niczego, na czym mógł się oprzeć. Miasto pełne ludzi żyło swoim
           gorączkowym życiem – bez niego, bez Mordechaja Chaima. Świat wrzał w kotle
           losu – bez niego, Mordechaja Chaima. A jemu się zdawało, że całkiem przestał
           istnieć, jakby życie opuściło go w chwili, kiedy przestał działać.
             Potem nadeszła klęska Polski. Niemiecka łapa nad miastem. Mimo otępia-
           jącego przygnębienia doznał szoku, który nim wstrząsnął – wstrząsnął i obudził.
           Na żydowskie głowy zaczęły się sypać rozmaite zarządzenia. Żydowskie mienie
           stało się bezpańskie. Bito na ulicach, łapano do pracy. Mordechaj Chaim ujrzał
           się w samym centrum chaosu i bezradności – i wówczas nadszedł błysk, który
           rozpalił umysł ognistym światłem: idea. Jeszcze nie miała kształtu, jeszcze nie
           wiedział, dokąd zmierza, co wyraża – ale już go nie opuściła ani za dnia, ani
           w nocy, wiła się i snuła zamglona, rozpływająca się, a przecież tak boleśnie uparta.
             Chaim Rumkowski nie zwykł kontemplować swoich myśli, rozdzielać ich i wsłu-
           chiwać się w to, czego od niego chcą. Nie miał do tego cierpliwości. Wystarczał mu
           sam zapach myśli, jej posmak – i już był gotów do działania. Nie było większego
           dystansu pomiędzy tym, co myślał, i tym, co robił. Obie te sfery szły w parze.
           Dlatego też żaden pomysł nie wydawał mu się nieosiągalny. Już dawno odkrył,
           że im więcej czasu poświęca się na zgłębianie sedna idei, tym słabiej wypada
           jej realizacja – jakby połowa energii wyczerpywała się na obmyślanie sposobów
           i środków, a w końcu, w międzyczasie, wyczerpuje się wiara w jej powodzenie.
           Samo rozważanie oznaczało wątpliwości. Tylko gdy działa się szybko, impulsyw-
           nie, cała energia wspiera ideę i daje pewność sukcesu. Jednym słowem – on,
           Mordechaj Chaim Rumkowski, był człowiekiem czynu.
             Więc od razu zabrał się do dzieła. Stało się dla niego jasne, że wszystko, co
           dzieje się z Żydami, jest spowodowane tym, że nie ma nikogo, kto byłby w sta-
           nie wziąć ich los w swoje ręce. Poczuł na sobie palec wybraństwa; poczuł go
           wszystkimi zmysłami, całym ciałem. Łódzkie żydostwo czekało na niego. Naród
           żydowski wypatrywał go. Był gotów. Nawet jeśli nie był wypoczęty i wyspany
           po nocnych, na wpół bezsennych rozmyślaniach, każdego dnia wstawał rześki
           i pełen energii, aby niecierpliwie rozpocząć swoją pracę na rzecz ogółu. Ubierał
           się i w mgnieniu oka jadł śniadanie, po czym już był gotów wyruszyć do miasta.
           Ostatnio nie unikał spoglądania w lustro przed wyjściem, starannie zaczesywał
           siwe, jedwabiste włosy, które były jego ozdobą, i dopiero wtedy chwytał swój
    452    wytarty płaszcz i pomięty kapelusz, po czym biegł do gminy.
   449   450   451   452   453   454   455   456   457   458   459