Page 427 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom pierwszy.
P. 427

dziei obietnicami, że „to już nie potrwa długo…” Ale w jego oczach już nie było
             odwagi.
                Jeszcze na początku jego golarnia mimo wszystko działała. Kiedy jednak
             Niemcy zaczęli składać wizyty, wyciągać klientów spod brzytwy i jego samego
             zabierać do przymusowych robót – zamknął ją na dobre. Golenie w nieustan-
             nym strachu było ponad jego siły. Praktykował swój zawód wśród sąsiadów na
             podwórku i znajomych na ulicy. Jego głównym zajęciem stało się bieganie do
             kolejek, wystawanie przez pół dnia przed drzwiami sklepów, gdzie jeszcze coś
             sprzedawano. Nikt nie mógł go powstrzymać. W tym wypadku groźba schwytania
             do pracy wcale go nie odstraszała.
                Wieczory spędzał u sąsiadów – a to szedł do jednego, a to właśnie wracał od
             drugiego. Czyhał na okruchy wiadomości, na znaki, których można by się było
             uchwycić, aby przetrwać chociaż jeszcze jedną noc. Noce zaś miał bezsenne.
             Leżał w łóżku, nastawiwszy ku oknu całe swoje ciało niczym sejsmograf. Każde
             poruszenie na zewnątrz przyprawiało go o dreszcze. Czasami, gdy słyszał po-
             dejrzane hałasy, nie mógł uleżeć, wyskakiwał z łóżka i dopadał do okna. Może
             Niemcy już się wynoszą? Może coś się dzieje, coś ważnego i wielkiego, czego nie
             można przespać? Szukał znaku, dobrego omenu, obietnicy – choćby najmniejszej.
                A że noce były tak uparcie nieme, szukał tego swojego znaku w oknach domu
             naprzeciwko. Stały się wyrocznią. Oczywiście wiedział, że to głupia i naiwna za-
             bawa, którą sam wymyślił. Jednak siła sugestii była tak wielka, że nawet udało
             mu się wciągnąć całą rodzinę.
                Okna naprzeciwko były niemieckie, należały do folksdojczów. Zazwyczaj były
             w nich wystawione małe, papierowe chorągiewki ze swastyką. W każdej okiennej
             kwarcie chorągiewka. Czasami chorągiewki w tajemniczy sposób znikały. Mojsze
             Ejbuszyc wmówił sobie, że ma to coś wspólnego z wydarzeniami na świecie. I wtedy,
             gdy zauważał okna bez chorągiewek, ogarniał go rodzaj histerycznego uniesienia,
             którego nie umiał pokonać. Biegał od jednego okna do drugiego – aby się upewnić,
             że mu się nie przywidziało – a potem nie mógł już wytrzymać i budził żonę.
                – Blumciu, wynoszą się, popatrz… Nie ma ani jednej chorągiewki!
                Blumcia w barchanowej koszuli nocnej wyskakiwała z łóżka, przytulała się do
             męża i jeszcze zaspana, nieobecna, ulegała jego sugestii patrząc naprzeciwko.
             Szeptali oboje gorączkowo i szybko, zasłaniając usta dłońmi, aby nie obudzić
             dzieci. Czasami jednak dzieci się ocknęły. Widząc rodziców stojących w piżamach
             przy oknie, również i one wychodziły z łóżek, aby zobaczyć, że chorągiewek nie ma.
             Potem wszyscy, drżąc z napięcia i zimna, kładli się z powrotem i trwali w pościeli
             do rana. Dzieci zasypiały ponownie. Ale Mojsze i Blumcia szeptali aż do świtu,
             marząc na jawie, jak to będzie, gdy Niemcy zostaną pokonani.
                O poranku jak zwykle przed sklepami pojawiały się kolejki. W bramach stały
             ciężarówki, na które ładowano zrabowane rzeczy. Gdzieś łapano do pracy – a małe
             chorągiewki ze swastyką znów pojawiały się w niemieckich oknach. A jednak
             Mojsze i Blumcia znowu za jakiś czas dawali się oszukać.             425
   422   423   424   425   426   427   428   429   430   431   432