Page 428 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom pierwszy.
P. 428

Tak naprawdę Mojsze Ejbuszyc zmienił się po tym, jak złapano go dwa razy
           do pracy. Raz, gdy zawleczono go do ładowania węgla, dostał kopniaka w ple-
           cy niemieckim butem. Drugi raz stało się to wczesnym rankiem, gdy schodził
           jeszcze w kapciach, aby zdobyć kilka papierosów. Szlamek widział przez okno,
           jak go zabierają. Blumcia złapała buty i płaszcz Mojszego, po czym pobiegła za
           grupą. Poprosiła Niemca, który pilnował schwytanych, aby przekazał je mężowi.
           Niemiec w odpowiedzi uderzył Mojszego pięścią w głowę za to, że taka z niego
           fajtłapa, którą muszą niańczyć kobiety.
             Mojsze już nie był tym samym człowiekiem. Drżał przy każdym stukaniu do
           drzwi, przy każdym głośniejszym słowie na schodach. Nieustannie wyłamywał
           swoje długie palce. Cały czas mrużył pochmurne, zgaszone oczy, marszczył czoło.
           Jakby coś go bardzo bolało. Do ust przywarł mu na stałe kawałek skręcanego
           papierosa, często już zgaszony i suchy. Najlepiej się czuł, gdy Blumcia z dziećmi
           wychodziła z domu, a on mógł zawiesić na drzwiach kłódkę, zamykając się od
           środka.
             Tamtego wieczoru Mojsze był bardziej zdenerwowany niż zwykle. Chodził
           pomiędzy łóżkami i palił papierosa. Który to już raz rozmawiał dzisiaj z Blumcią
           – niemal kłócąc się z nią. Tym razem to ona przyniosła wiadomość o nauczycielce
           Rubinow, która opuściła miasto i sama jedna wyruszyła w drogę do Rosji, do
           swoich córek. Mojsze nie mógł się zdecydować – jechać czy zostać. Blumcia nie
           wiedziała, co mu radzić.
             – Jak postanowisz, tak zrobimy – powiedziała.
             – Dlaczego nie możemy postanowić razem? – zapytał.
             – Dobrze. Zadecydujmy razem.
             – To co mówisz?
             – A co mam mówić? Czy ja wiem, gdzie będzie lepiej?
             – Chcesz, abym wziął całą odpowiedzialność na siebie? Skąd mam wiedzieć,
           gdzie będzie lepiej?
             Zaczęli się spierać.
             Potem leżeli w łóżkach. Światło było już zgaszone. Ogień cicho buzował w sza-
           motowym piecu, trzaskając w gorącej rurze. Białe, zamarznięte okna zaglądały
           do pokoju surowym chłodem lodu. Rachela leżała wtulona w kołdrę, wzrok od-
           wróciła od zimnych szyb i patrzyła na podłogę, w kierunku pieca. Światło ognia
           przedzierało się przez szpary w drzwiczkach i igrało na deskach, podskakując
           i tańcząc niczym stadko złocistożółtych kociąt o ciepłych, miękkich futerkach.
             Myślała o rodzicach. Ostatnio często zadawała sobie pytanie, czy naprawdę
           byli ze sobą tacy szczęśliwi, jak im się zdawało. Widziała przed sobą twarz matki
           – otwartą, szeroką, o mongolskich, wystających kościach policzkowych, szerokich
           ustach, które czasami potrafiły promiennie się uśmiechnąć, całą jej postać –
           miękką, pełną ciepła. Widziała skórę matki, jasną, taką gładką i delikatną, że
           nic na świecie nie mogło się równać z tą jej delikatnością. Zastanawiała się, czy
    426    Blumcia jest piękna, starając się spojrzeć na nią tak, jakby nie była jej matką,
   423   424   425   426   427   428   429   430   431   432   433